- Geralt? – Yennefer leżąca na wygodnym łóżku, opatulona
krwistą czerwienią, puszystej kołdry, lekko uniosła brew, po czym odgarnęła
niesforne, krucze loki na plecy. Mężczyzna krzątał się nerwowo po pokoju
poszukując zbroi i od czasu do czasu przewracał przypadkowe przedmioty, które
upadając na kamienną podłogę wydawały, jakby stłumiony huk. Na jego twarzy
gościła naprzemiennie wściekłość jak i pewnego rodzaju smutek. Wciąż nie mógł
dopuścić do siebie myśli, że tak po
prostu wypuścił swoją córkę, narażając ją na ogromne niebezpieczeństwo.
Wiedział, że szczególnie teraz, gdy nad północnymi krainami wisi największa
wojna, jaką kiedykolwiek widziała tutejsza ludność, świat Pat może zmienić się
w piekło. Z wściekłości chwycił stojący na stoliku Yennefer, gliniany wazon, w
kwieciste wzory i z całej siły cisnął nim o podłogę, rozbudzając do końca
kobietę. – Geralt! – spojrzała na niego srogimi oczami, pełnymi pogardy i złości.
Oczami, które zwykle poskramiały wiedźmińskie wybryki i nieodpowiednie
zachowania. Jednakże tym razem białowłosy zacisnął zęby i zmarszczył czoło
najmocniej jak potrafił. – Co ty do jasnej cholery wyprawiasz? – spytała bez
uczucia, chłodno, niczym wczesno wiosenny poranek, przeszywający dreszczem.
- Gdzie moja zbroja?
- Leży pod moimi rzeczami – wskazała na ogromne krzesło,
przez które przewieszone były ciuchy, a pod nimi wystające, mieniące się ćwieki. Jednym ruchem chwycił
czarne ubrania, a następnie rzucił je bez większego przejęcia się, na łóżko
obok leżącej i niezadowolonej kobiety. – Geralt. Cholera jasna. Pognieciesz mi
spodnie – ułożyła materiał tak, aby zaginał się jak najmniej, a po chwili
przewróciła oczyma i wstała z wygodnego łoża. Jej zgrabne ciało przykryte
półprzeźroczystą, fioletową tkaniną, stanowiły łakomy kąsek dla płci
przeciwnej, lecz Geralt nawet nie zwrócił na to uwagi, wprawiając jednocześnie
Yennefer w lekką dezorientację. Przecież zawsze nie mógł oderwać od niej swoich
pomarańczowych, kocich oczu, które rozbierały bez pomocy innych czynników
zewnętrznych. Przyglądając się ubierającemu mężczyźnie, stała z założonymi
rękoma, dając impulsy myślowe, by ten choć na chwilę obdarzył ją swym
spojrzeniem. Nie zrobił tego. W szybkim tempie założył na siebie ostatni
element zbroi, czyli buty, a następnie przeszukał pokój swoimi zmysłami w celu
znalezienia obydwóch mieczy oraz kuszy. Po minucie starań udało mu się zebrać
cały komplet. – Czy łaskawie powiesz mi, gdzie się wybierasz? – spytała mocno
zirytowana. Wiedźmin spojrzał w jej fioletowe, pełne chłodu oczy, a po chwili
odwrócił się na pięcie i udał się przed siebie, zostawiając kobietę na środku
pokoju, która próbowała zachować spokój po informacji, jaką otrzymała.
Wychodząc na zabłocone podwórze, jego włosy znowu o sobie przypominały,
miotając się niczym małe wężyki we wszystkie strony, które po chwili zostały
schwytane i związane w kitkę. Zmarszczył czoło, a następnie udał się do obórki,
gdzie czekały na niego dwa wierzchowce. Brązowa klacz o ślepiach wpadających w
czerń, wydała mu się idealna, więc zabrał się na przygotowanie jej do dłuższej
wyprawy. Do pomieszczenia wpadła zmachana kobieta, której zmoczone, krucze
loki, opadały na bladą twarz i przykrywały fioletowe oczy. – Geralt, czekaj.
Może da się ją wytropić za pomocą magii? Wróćmy do Kaer Morhen i podejdźmy do
tego na spokojnie – wiedźmin zmierzył ją wzrokiem tak odrzucającym, że Yennefer
cicho przełknęła ślinę. Mężczyzna dalej kontynuował wcześniej zaczęte zajęcie,
w ogóle nie zwracając uwagi na stojącą obok niego czarodziejkę. – Geralt,
wróćmy do domu. Będzie lepiej, rozumiesz? Poprosimy kogoś o pomoc.
- Nie – suchość jego wypowiedzi jeszcze bardziej
zdezorientowała kobietę. – Uległy Geralt się skończył, rozumiesz Yen? Mam dość
tego pomiatania. Jadę jej szukać. Gdybym mógł coś wtedy powiedzieć – przerwał,
by odwrócić na chwilę wzrok. – jakoś ją powstrzymać - następnie podszedł do
klaczy i szybko na nią wsiadł. – I wiesz co? Mam w dupie co o mnie myślisz –
zmarszczył czoło i pognał konia tak, że prawie przewrócił stojącą na środku wyjścia
czarodziejkę, która próbowała powstrzymać się od ukazywania większych emocji.
Zaszlochała i upadła na chłodną ziemię, chłodną, jak jej fioletowe oczy tego
poranka.
***
Pędziła walcząc z silnymi podmuchami wiatru, który targał
jej włosami w każdym możliwym kierunku, pędziła przed siebie, nie wiedząc
nawet, gdzie się znajduje. Ważne było tylko to, by znaleźć się jak najdalej od
Vengerbergu. Mijała śpiące chaty, z których leniwe unosił się dym z dogasających
domowych ognisk, mijała kładące się, pod wpływem pogody, złociste zboże,
odbijające delikatnie wychodzące od czasu do czasu słońce zza czarnych,
puchatych chmur, mijała wiatraki, szaleńczo obracającymi skrzydłami, wykonanych
z sosny i długich szmat. Mijała to wszystko, nie dostrzegając w tym nawet
najmniejszego piękna. Him zdawał się zatapiać w błotnistej ścieżce, jednakże
nie zwolnił tempa. Gnał tak, jak pragnęła tego jego właścicielka. Deszcz
opadający na zmarznięte ciało wiedźminki, kąsał ją, jak żmija posiadające ostre,
jak brzytwy, kły, jednocześnie ogłuszając dziewczynę tak, iż nie była wstanie
usłyszeć, walczących z mokrym podłożem, kopyt. Z całej siły trzymała lejce, by
z powodu przypływu emocji, nie upaść z konia. Pędziła tak, wpatrując się przed
siebie przez bardzo długi czas, aż do nocy, aż do bezsilności rumaka, który
ledwo utrzymywał równowagę. Zsiadła
lekko chwiejąc się przez moment. Zatrzymała się, jak na złość, w miejscu, gdzie
jedyne formy życia, jakie słyszała, chowały się albo w lesie, albo pod
kamieniami, głęboko ukrytymi w zielonej, bujnej trawie. Krzewa odgrywały swą
groźną sztukę, oświetlane przez, chcący przebić się przez gęste chmury, prawie
okrągły księżyc. Hałasowały gałązkami i szeleściły liśćmi, dając upust swym
niezadowoleniom i żalom. Ciemność
pochłaniała wszystko, jednakże Pat, nie odczuła tego tak bardzo, jak odczułby to zwykły człowiek.
Wiedźmini bowiem, posiadając kocie oczy, zapewniają sobie lepsze pole do popisu
w tej dziedzinie. Nie wiedząc co robić, dziewczyna usiadła na chłodnej oraz
mokrej trawie, trzymając jednocześnie Hima za długi sznur. Zresztą, ogier nie
myślał o jakimkolwiek ruchu. Chciał jak najdłużej cieszyć się błogim
odpoczynkiem. Zamknął oczy i postanowił zasnąć, pozostawiając kobietę samą wraz
z niezadowolonymi drzewami i świecącej od czasu do czasu, srebrnej kuli. Pat
podłożyła zmarzniętą dłoń pod głowę i cicho westchnęła. Jej oddech zagłuszał
porywisty wiatr i hałasujące liście. Nadal nie widziała, czy podjęła właściwą
decyzję. Czy rzucanie się na głęboką wodę, miało jakikolwiek sens. Zostawiając
Geralta i Yennefer, naraziła się jednocześnie na ich złość oraz zawód. A zawód
w oczach wiedźmina, był najgorszym co mogłaby zobaczyć. Jego smutne kocie oczy,
które niemało przeszły, doprowadzają do uczucia, jakiego nikt nie chciałby odczuć.
Doprowadzają do wewnętrznego załamania, czegoś w rodzaju zniszczenia wszystkiego
w środku, pozostawiając tylko rozpacz. A zawód w jego oczach, widziała wiele
razy, zbyt wiele. Najczęściej pojawiał się on po spotkaniu z Yennefer, która
nie potrafiła docenić wiedźmina i jego starań. Wychodził on na długie,
wieczorne spacery i spędzał dużo czasu nad pobliskim jeziorem, gdzie siadał na
jego brzegu i wsłuchiwał się w ciche szepty wody i krzyki drzew. Wpatrywał się
w odbijający się w lustrze, księżyc lub
w gwiazdy, jakie zdobiły czarne, złowrogie niebo. Jego białe włosy, unosiły się
na wietrze i odbijały światło srebrnej kuli, a kocie, mieniące się
oczy, zamykały się na dłuższą chwilę, wraz z pięściami, by móc poczuć
nieprzyjemny dreszcz, obiegający całe ciało mężczyzny. A po jakimś czasie nie był już sam, bowiem
obok niego siadała nieduża postać, chwytała go za dłoń i razem z nim wpatrywała
się w jezioro, które bardzo dokładnie imitowało czarną otchłań, zdobioną
małymi, białymi kropkami oraz jedną, większą świecącą kulą. A owa kula urzekała
zarówno wiedźmina, jak i jego córkę tak, że zapominali o smutku i na ich twarzach
pojawiał się delikatny uśmiech. Wtedy już nikt nie chciał, by ponownie pojawiał
się smutek. Teraz to ona siedziała sama i potrzebowała ojca, który chwyci ją za
rękę i razem z nim będzie wpatrywała się w czarną otchłań. Nie widząc co poczynić, z tej całej
bezsilności, postanowiła zamknąć oczy i pomedytować, by zregenerować siły. A
sen, który jej się śnił należał do najpiękniejszych, jak i najsmutniejszych
zarazem.
Oboje siedzieli na śnieżnym dywanie przed zamkiem. Zimą Kaer
Morhen wydawało się jeszcze jeszcze bardziej surowe, lecz wszyscy w zamku,
prócz Lamberta, próbowali doszukać się choć najmniejszego piękna w tym widoku. Geralt
wpatrywał się wraz z Pat przed siebie, w Krojkoki. Średniej wielkości, nieodlatujące
na chłodniejszy okres, ptaki. Ich bardzo długie dzioby, przez które wyglądały
dość nieproporcjonalnie i zabawnie zarazem, umiały poradzić sobie nawet w tych większych
śnieżycach. Znalezienie pokarmu ułatwiał im także pewnego rodzaju sonar,
wbudowany w głowę. Trzepotały swymi niebieskimi, majestatycznymi skrzydłami i
zbierały się w większe grupki, by móc ogrzać się nawzajem. Dziewczyna uśmiechnęła
się delikatnie, a po chwili spojrzała w górę, w niebo wypełnione sunącymi,
szarymi chmurami. Popatrzyła na ojca, który nadal wpatrywał się w kolorowe ptactwo,
a po chwili zeskoczyła z niewysokiego murku, upadając w mniejszą zaspę. Śnieg
skrzypiał pod jej skórzanymi butami, jednocześnie gładząc uszy błogim dźwiękiem.
Położyła dłonie na swych bokach i wzięła głęboki oddech, wdychając świeże
powietrze, jakie uwielbiała. Odwróciła się tyłem do wiedźmina i spoglądała w
oddal. W wysokie góry, przykryte białym puchem, chroniące ich przez
niechcianymi gośćmi, które powalały swym majestatycznym wyglądem. Spoglądała na
ulubione, zamarznięte, jezioro, gdzie potrafiła godzinami jeździć na łyżwach i
pouczać ojca. Doskonałej techniki jazdy na lodzie nauczyła ją jej siostra,
Ciri, która zniknęła gdzieś, nie wiadomo gdzie, w celu znalezienia nowej przygody.
Geralt od zawsze miał problemy z łyżwami, a to źle stawiał nogi i po chwili
leżał już na zimnej tafli, a to za wolno skręcał i wpadał we wielkie zaspy,
pochłaniające go w całości i trzymające tak długo, że w całą sytuację musiała
ingerować Pat. Z rozmyśleń wyrwało ją uderzenie czymś mokrym w tył głowy. Biały
puch dostał się za kobiecy kołnierzyk, przez co dziewczyna wygięła się
nienaturalnie do przodu, wprawiając w śmiech ojca. Wilk ponownie chwycił za
śnieżkę i rzucił ją stronę wiedźminki, która po chwili zrewanżowała się tym
samym. Na jej, jak i mężczyzny twarzy widniał szczery uśmiech, jaki wywołać
mogli tylko w swoim towarzystwie. Działali na siebie jak narkotyk, byli ze sobą
bardzo zżyci, a ich relacje można nazwać czymś o wiele bardziej niż doskonałym.
Po paru chwilach zabawy, ich włosy stały się jeszcze bielsze, a twarze bledsze.
Mimo zimna, jakie obojga odczuwali, nie mieli zamiaru przerywać tej zabawy,
która pozwalała im oderwać się od rzeczywistego świata.
- Przestań! – kobieta krzyknęła, śmiejąc się jednocześnie.
Oberwała ona w twarz, przez co jej widoczność mocno się ograniczyła. Płatki
śniegu, skupione w większe grupki, na jej czarnych rzęsach, stanowiły naturalną
siatkę, przez którą widać było jedynie poszczególne części, widniejącego przed
Pat, krajobrazu.
- No dobrze, już dobrze – odparł Geralt z uśmiechem na
twarzy, rezygnując z próby oddania następnego rzutu, wypuszczając jednocześnie
przygotowaną już śnieżkę. – Aż tak Ci ze mą źle? – zaśmiał się.
- Skąd. Oszalałeś? – spojrzała na niego, przecierając oczy w
celu pozbycia się pozostałości po śniegu. – Za każdym razem, kiedy spędzam z
tobą czas, czuję się cudownie – uśmiechnęła się lekko mrużąc oczy. – Całkiem
miła odmiana w ostatnich miesiącach, nie uważasz? – spytała się i postanowiła
usiąść na wcześniej zajmowane miejsce. Zgrabnie skoczyła i znalazła się na
niewielkim murku. Po chwili obok niej, o miejsce do siedzenia oprał się
wiedźmin, który ponownie zaczął wpatrywać się kolorowe ptaki. Krojkoki wydawać
się mogło, że zapadły w zimowy sen, bowiem nie było widać żadnych oznak życia,
jednak one w swoich grupkach czuły się tak dobrze, że przestały zwracać na
cokolwiek innego uwagę i tak po prostu odpoczywały w cieple własnych ciał.
- Naprawdę czujesz się cudownie, kiedy spędzasz ze mną czas?
– Geralt niepewnie spytał, nadal patrząc przed siebie.
- A ty czujesz coś innego? – spojrzała na jego profil.
Spokojny i niebezpieczny jak zawsze. I chociaż nic nie mówili, w ich głowach
pojawiało się mnóstwo myśli, najróżniejszych zdań, które chcieliby
wypowiedzieć, lecz nie potrafili. Tak
dobrze odnajdując się w tej racji, wciąż nie potrafili wypowiedzieć wielu
rzeczy.
- Czuję to samo – odrzekł. – Wiesz co ci powiem?
-Hm?
- Kocham cię.
- Ja ciebie też, tato – chociaż powiedział to tak krótko, wiedziała,
że jest to szczere. I ponownie, razem wpatrywali się w niebieskie Krojkoki, które
ogrzewały się sobą nawzajem, w ich długie dzioby, opadające na zimną ziemię.
Ponownie poczuli, że bez siebie nie istnieją.
Witajcie Kochani!
Pojawiam się z typowo wiedźmińskim rozdziałem za co przepraszam fanów linkinowych rozdziałów. Mimo tego, mam nadzieję, że się Wam spodobał i pozostawicie po sobie komentarz. Cóż. Czuję, że nie owa notka nie należy do tych cudownych. Jestem w pewnym sensie nie nasycona. ;-;
No nic. Cieszę się z tego, iż udało mi się w ogólne napisać cokolwiek. Nie jestem pewna, jak będzie wyglądało to w przyszłym tygodniu, więc jeżeli nic się nie pojawi, to wybaczcie. ;-;
Bywajcie i komentujcie! <3