czwartek, 30 lipca 2015

XXII

Geralt widząc, w jakim humorze jest dzisiaj Yennefer, wolał nie odzywać się wcale i po prostu zaszyć się gdzieś z dala od niej. Zawsze, kiedy kobieta była zła lub zdenerwowana jakąś sytuacją, dochodziło do kłótni, po której, do porozumienia dochodzili dopiero  po tygodniu lub dwóch. Spowodowane było to tym, że Geralt był zbyt małomówny i za bardzo skryty w takich momentach, by przeprosić lub po prostu porozmawiać, a Yennefer blokowała duma. Mężczyzna udał się więc na mały spacer, by podziwiać tutejsze widoki zamczyska i krajobrazu wokół.  Stąpał dość niepewnie, przegryzając dolną wargę i wpatrując się w podłogę. Wciąż myślał o Pat. O tym co zobaczyła. Wzdychając cicho usiadł na drewnianym tarasiku, który służył bardziej jako wielkie schody, jakimi można było dostać się szybciej do zamku. Przed sobą widział worki treningowe, wiatraki, kukły. Uśmiechnął się lekko pod nosem, bowiem między tym wszystkim widział biegającą córkę. Gnała jak wicher.

***

- Ale tatoo, już ćwiczyłam na wiatraku – Pat skrzywiła się i popatrzyła na ojca z wyraźnym znudzeniem. Ten skarcił ją wzrokiem i mocno zmarszczył czoło, jednocześnie kiwając lekko głową.  Mimo, że kochał ją najmocniej na świecie, nie mógł pozwolić, by odpuszczała sobie treningi. Dziewczynka nienawidziła tego wzroku najbardziej, bowiem sprawiało to, że jednocześnie czuła strach i poczucie winy. Zwiesiła wzrok w dół i czekała na karę słowną.
- Pat, przecież wiesz, że nikt nie stał się profesjonalistą, siedząc na tyłku – Geralt delikatnie uniósł jej głowę do góry, tak, by mógł spojrzeć w te słodkie, kocie oczka, a po chwili uśmiechnął się i potarmosił jej białe włosy.  Nie umiał się na nią dłużej gniewać. – A to co? – wskazał na ogromny siniak, koloru kosmosu, na ramieniu córki. Dziewczynka milczała przez chwilę, robiąc jasnym, skórzanym kozakiem, dziurę w piasku.
- A to nic. Po prostu za wolno zrobiłam unik przed skrzydłem wiatraka i wyszło jak wyszło – Pat skrzywiła lekko usta i spojrzała w lewo, by nie musieć patrzyć w oczy ojca i jednocześnie nie spalić się ze wstydu. Geralt westchnął cicho i uniósł tylko jedną brew. Dusiło go w gardle, gdy widział posiniaczone i poranione ciało córki, lecz wiedział, że musi uodpornić się na ból i szkolić swoje zdolności.
- I ty mówisz, że nie musisz ćwiczyć, tak?
- No bo, jestem już trochę zmęczona – powiedziała, przecierając oko, jednocześnie patrząc drugim na reakcje wiedźmina. Udawała. Chciała teraz pobyć z nim. Tylko z nim. Tak dawno go nie widziała, a szczerze, miała dosyć wykładów o magii, które wbijała jej do głowy Yennefer. Brakowało jej luźnego, jeśli można to tak ująć, bowiem lekcje zręcznościowe z Geraltem, wcale nie były sielanką, biegania po drewnianych słupkach obok przepaści, unikania zadających ból, skrzydeł złowrogiego wiatraka czy po prostu ćwiczeń wydolnościowych. Jedno było pewne. Nawet siniaki i rany były lepsze niż lekcje magii z Yennefer.
- Tak? To trzeba cię trochę rozbudzić – odpowiedział i uśmiechnął się podejrzanie, wprawiając Pat w zdziwienie. – Chodź tu! – zawołał i zaczął biec za dziewczynką, która w porę zorientowała się co chce zrobić jej ojciec i odskoczyła w idealnym momencie.
- Nigdy mnie nie złapiesz! Jesteś zbyt wolny! – krzyczała uradowana białowłosa, biegnąc najszybciej jak potrafiła. Geralt z uśmiechem gonił tego małego brzdąca, zgrabnie omijając leżące kamienie czy wystające, większe, kępy traw.  – Ślimak!
- Uważaj na rusztowaniach – spojrzał na dziewczynkę, która zręcznie wchodziła po drabinie i znikła za murami. Gwynbleidd nie musiał wkładać większej pracy, by dogonić małą.
- Kto pierwszy na dole, po drugiej stronie! – wrzasnęła Pat i z radością zeskoczyła zgrabnie z kamiennego murku na drewnianą płachtę. -Stąd już połowa drogi do mety  - pomyślała i odgarnęła opadające jej na twarzyczkę, białe kosmyki.  – Będę pierwsza na dole! – przyspieszyła kroku.
- Chyba jak spadniesz – zaśmiał się Geralt doganiając młodą wiedźminkę. Oboje biegli obok siebie i zręcznie zeskakiwali na niższe poziomy rusztowań, które służyły głównie do ćwiczenia poruszania się w trudniejszych warunkach, wymagających więcej skoków, podciągnięć i ogólnie siły. Kiedy byli już prawie na mecie, Biały Wilk w ostatniej chwili  wyprzedził córkę, zapewniając sobie zwycięstwo.
- Halo. Chyba nie sądzisz, że tak po prostu ze mną wygrałeś. Chyba wiadome, że dawałam ci fory – Pat wygięła usta w udawane oburzenie i założyła ręce, wpatrując się jednocześnie w bok.
- Fory? – Geralt udał zdziwionego. – Ja ci dam fory – zaśmiał się, chwycił córkę i zaczął tarmosić jej białe włosy. Dziewczynka próbowała uwolnić się z objęć ojca, lecz niezbyt jej to wychodziło. W rezultacie oboje stracili równowagę i upadli na ziemię, śmiejąc się jednocześnie.  Obojgu tego brakowało. Leżeli razem, nadal chichocząc i wpatrując się w białe chmury, które leniwie sunęły po niebieskim morzu. Doszukiwali się w śnieżnobiałych kłębach różnorodnych kształtów i znaków, uśmiechając się i uderzając nawzajem w ramię. W takich momentach Pat zapominała o wszystkich manierach, jakich nauczyła ją Yennefer. A każde nietaktowne na jej lekcjach, kończyło się tym surowym wzrokiem fiołkowych, tajemniczych oczu, co budziły strach i niepewność nawet u Białego Wilka czy Vesemira. Geralt natomiast zapominał o widoku krwi, odoru trupów i potworów, które widział prawie codziennie. Z tym małym brzdącem wszystko zapadało w niepamięć. Nie musiał wyczulać swych zmysłów, nie musiał idealnie dobierać słów, by wypowiadać się w miarę ładnie i sensownie. Oboje byli wolni.  

***

- Nad czym tak myślisz? – Pat usiadła na drewnianym tarasiku, obok ojca i uśmiechnęła się szczerze.
- Przypominam sobie stare czasy – wygiął usta delikatnie, po czym cicho westchnął. – Pamiętasz, jak wywróciliśmy się  w tamtym miejscu i leżeliśmy chyba z trzy godziny, nieustannie się śmiejąc i obserwując chmury?
- A potem Yen przyszła do nas, zaczęła krzyczeć i groźnie wymachiwać rękoma, po czym sama się przyłączyła i leżeliśmy tam kolejne dwie godziny? – zaśmiała się dziewczyna. – Tak pamiętam.
- Brakuje mi tego. Wiesz, takiego beztroskiego biegania – spojrzał smutnymi oczami na córkę, po czym przełknął cicho ślinę. Otworzył się za mocno.
- Hej, przecież wiesz, że przy mnie możesz mówić wszystko to co czujesz – Pat ponownie uśmiechnęła się i złapała ojca za masywną dłoń. – Brakowało mi cię – dodała i położyła głowę na jego ramieniu. Geralt milczał, jedynie ściskając rękę córki. Wciąż nie mógł przyzwyczaić się do jej błękitnych źrenic, które zabarwiły się po tych całych wydarzeniach u Nahme.
- Ścigamy się? Tak jak wtedy, po rusztowaniach, na drugą stronę.
- Ślimak! – białowłosa krzyknęła wesoło i zeskoczyła z drewnianego tarasiku.
- Szybki ślimak – Geralt skoczył trochę później, by dać dziewczynie szansę na zwycięstwo. Zresztą, chciał popatrzeć jak radzi sobie pokonując przeszkody. Ostatni raz na tym rusztowaniu widział ją, gdy miała osiemnaście lat. Kobieta zgrabnie pokonała drabinę, stąpając może, tylko na dwa szczeble i znalazła się u góry. Tam stanęła na chwilę i spojrzała na doganiającego ją Geralta.
- Szybciej, szybciej! – ponownie krzyknęła i z uśmiechem pognała dalej, omijając wystające deski lub dziury w tarasikach. Gwynbleidd również pokonał drabinę i ruszył za córką. W ostatnim momencie, włosy Pat, zasłoniły jej widoczność, a zbyt dobry humor sprawił, że nie uważała zbytnio. Upadła potykając się o wystającą kępkę trawy. Geralt sam zapomniał co robi się w takich momentach i wywrócił się przez córkę, upadając twardo na plecy. Oboje zamiast wydawać z siebie odgłosy bólu, śmiali się ledwo łapiąc powietrze. Wkrótce zauważyli idącą w ich kierunku Yennefer, jak zwykle ubraną w czerń i biel.  Jej wyraz twarzy nie zwiastował niczego dobrego.
- Pat, wstań proszę – powiedziała sucho i spojrzała z lekką złością na Geralta, który usiadł. – Dziecko, jak ty wyglądasz?  Zaraz jedziemy, a cała jesteś w kurzu.
- Będziemy jechać to i tak się ubrudzę– westchnęła Pat, po czym wstała i zaczęła strzepywać swoją czarną kurtkę, którą nosiła zawsze, gdy wyjeżdżała w jakiejś ważniejszej i uroczystej sprawie. – Więc – ucichła jednak, gdy spotkała się z groźnymi fiołkowymi oczami. Zwiesiła głowę.
- Do zamku, ale już. Idź po Vesemira. Jesteś nieodpowiedzialna – powiedziała unosząc lekko głowę do góry i przymrużyła oczy patrząc na Geralta. – Tak samo jak twój ojciec.
- Yen, daj spokój. Pat potrzebuje trochę rozrywki w tej całej bieganinie – Gwynbleidd wstał i strzepał kurz z białej koszuli.
- Nie teraz. Nie, gdy nie wiemy co się dzieje, Gerat – spojrzała na niego jakoś inaczej. Milej. – Zabieram ją dzisiaj wraz z Vesemirem do Vengerbergu – dodała i obróciła się na pięcie nie czekając na żadną odpowiedź. Nie miała na co czekać, bowiem mężczyzna zwiesił tylko wzrok. – Nie mam pojęcia kiedy wrócimy – odeszła. Po chwili Geralt usłyszał czyjeś kroki. Pat. Podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję. Trwali w długim uścisku, który przerwała zniecierpliwiona czarodziejka.
- Żegnaj – dziewczyna uśmiechnęła się i odbiegła. Nie poczekała na jakiekolwiek słowa ze trony ojca.  Odpowiedzią były jego radosne oczy.  Wiedźmin długo jeszcze stał w miejscu i wpatrywał się w odjeżdżającą, na koniach, trójkę. Gdy znikli z widoku, postanowił udać się do zamku. Szedł już pewniej i z uśmiechem. Wiatr kołysał jego białymi włosami, które niezbyt estetycznie związane były w kitkę, a słońce oświecało jego zadowoloną twarz.  Kiedy wszedł do kamiennego zamczyska, usłyszał tylko krzyk Eskela.
- Zdenerwowany Eskel, tego jeszcze nie widziałem – zaśmiał się pod nosem i udał się w stronę wrzasków. Okazało się, że Mike tak zamachnął się, chcąc uderzyć małą kukłę, że sam poleciał wraz z ostrzem i złamał obiekt ćwiczeń.
- Ty jebany idioto. Jak można złamać kukłę. Kurwa mać. Vesemir cię zabije! – Eskel krzyczał łapiąc się za głowę. – O Geralt. Błagam weź go już.
- Dobrze, dobrze. Możesz iść – zaśmiał się głośno i uderzył przyjaciela w ramię. Ten uśmiechnął się szczerze i wyszedł. – To co, widzę, że czas zacząć cię faszerować eliksirami, bo twój organizm jest zbyt słaby.
- Jakimi eliksirami? – Mike spoważniał nagle i wstał z połamanej kukły.
- Poprawią twoją kondycję, siłę i takie tam. Chodź za mną – Geralt wykonał gest ręką, a Shinoda bez większego marudzenia ruszył za nim.  

***

- Norman, czy możesz mnie oświecić i powiedzieć czemu Shinody tak długo nie ma? – Dave nerwowo krążył w kółko po mrocznym pokoju, bawiąc się palcami. Bordowe ściany i czarne płytki sprawiały, że pomieszczenie było  tak ciemne, że nawet lampa z kryształkami, nie poradziła sobie ze znacznym rozjaśnieniem okolicy.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? – wysoki mężczyzna chwycił szklankę z napojem i wziął łyk, nie zwracając uwagi na Farrella, któremu spieszno było poznać całą prawdę. Basista tylko skinął głową i usiadł naprzeciwko Normana.  - Dałem go pod opiekę pewnemu wiedźminowi – uśmiechnął się dziwnie i ponownie chwycił za szklankę, wypijając połowę zawartości. Dave wyraźnie spoważniał i momentalnie przestał stukać palcami o ciemne, dębowe biurko. Jego oczy zrobiły się nienaturalnie wielkie, a usta lekko się otworzyły i zostały w takiej pozycji przez dłuższy czas.
- Słucham? – powiedział niepewnie, biorąc więcej powietrza, niż zwykle.  Norman nie odpowiedział. Siedział wygodnie na skórzanym fotelu i zaczął odpalać papierosa, za pomocą małej, srebrnej zapalniczki. – Słucham? – powtórzył głośniej i odważniej.
- No to co słyszałeś. Dałem go pod opiekę wiedźminowi. Ma go ćwiczyć, by później ten gówniarz  potrafił się obronić przed profesjonalistami  – Norman odpowiedział lekko mrużąc oczy i delektując się dymem, który otulał jego twarz.
- Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że żartujesz sobie ze mnie, ale – przerwał i zaczął z nerwów gryźć paznokcie. – Wiedźmin? – pomyślał i krążył wzrokiem od lewa do prawa. Wszystko stało się takie skomplikowane i coraz bardziej niebezpieczne.  – Ja już pójdę do domu, sobie wszystko przemyśleć – wstał, odwrócił się na pięcie i odszedł, zostawiając Normana bawiącego się papierosem. Kiedy dotarł do domu, odetchnął z ulgą i położył się na kanapie. Myśl, że Alex jest u Brada i nie widzi Farrella w takim stanie, w jakimś stopniu go pocieszała. Leżał tak, wpatrując się w szary sufit i stukając palcami o swój brzuch, wciąż myśląc o zawodzie Mike’a, jak i o tym, że szkoli go ponoć jakiś wiedźmin. – Wiedźmin – wyszeptał pod nosem, po czym przewrócił się na bok, jednocześnie mrużąc oczy. – Przecież to tylko jakieś bajki – nie wiedząc już co ma myśleć oraz robić, wstał gwałtownie i z uśmiechem podszedł do barku i otworzył go, ukazując jego zawartość. Wyciągnął dużą butle wina i wygiął usta w paskudny uśmiech. – Dzisiaj liczymy się tylko my, koleżanko.

***

W czwórkę usiedli przy dużym, drewnianym stole, na którym stały kufle i różnego rodzaju trunki. Geralt usiadł obok Mike’a oraz naprzeciwko Eskela. Lambert, zupełnie uzdrowiony przez Yennefer,  usadowił się natomiast na wprost Shinody. Muzyk nadal czuł się niepewnie wśród trzech, potężnych i groźnie wyglądających wiedźminów, lecz próbował wmówić sobie, że wszystko jest w porządku.
- No, to kto polewa? – mężczyzna z okropną blizną, biegnącą przez połowę twarzy, zapytał i wpatrywał się z uśmiechem w towarzystwo.
- Mike, czyń honory – Geralt wykrzywił usta w szczery uśmiech i wskazał na ogromną butlę ozdobioną najróżniejszymi malowidłami. Shinoda otworzył szerzej oczy i cicho przełknął ślinę. Widział siebie upuszczającego wielki przedmiot i śmiejących się z niego lub wściekłych wiedźminów.
- Geralt, ty poważnie? Przecież on to stłucze, nie podnosząc nawet butli do góry – Lambert uśmiechnął się ironicznie i uniósł jedną brew do góry. Wyglądał teraz, jak to określił Mike, jak ,,typowy skurwysyn’’. Shinoda tylko zmarszczył czoło, jednocześnie czując ulgę, że ktoś uniemożliwi mu rozlewanie trunku. – Zresztą, po trzech łykach Mordowni będzie rzygał dalej niż widzi.
- Zobaczymy – Spike wyprostował się, dumnie prezentując klatkę piersiową i zmrużył oczy, wpatrując się w wiedźmina, przez którego twarz biegły trzy blizny. Miał on wiele szczęścia, bowiem, gdyby nie zamknął oka we właściwym momencie, prawdopodobnie byłby ślepy.  Cholerne gryfy.
- I co się prężysz suchoklatesie?
- Dobra, dobra. Ja poleję – Eskel śmiejąc się, chwycił butlę, nalewając następnie płyn do kufla każdego znajdującego się tu mężczyzny. – No to zaczynamy.

*Parę godzin później*

- I ja mu wtedy na to – Geralt przerwał, wziął głęboki oddech, po czym zwiesił wzrok w dół i skrzywił się lekko. – Chorela, zapomniałem – złapał się za głowę i wziął kolejny łyk napoju, znajdującego  się w kuflu.
- Geralt, opowieść ta, doprawdy wzruszająca –Lambert  przerwał i skinął głową. – I z morałem – dodał po chwili,  machając palcem.
- Ciekawe jakim? – wtrącił się Eskel i spojrzał niezbyt przytomnym wzrokiem na przyjaciela.
-  Nie wiem, może – zamyślił się i popatrzył na lekko nieobecnego Shinodę, który zwymiotował już ponad trzy razy.  – Nie chlej tyle pacanie, bo porzygasz ubranie – wskazał ręką na Mike’a.
- Cholera Lambert, nie wiedziałem, że z ciebie taki poeta – Geralt odchylił niezbyt mocno głowę do góry i wysunął dolną wargę dalej niż przednią, by udać podziw.
- Widzisz? – przerwał i przesunął ciało tak, by wszyscy patrzyli na jego lewy profil. – Zawsze byłem stworzony do wielkich rzeczy.
- Ja też mogę opowiedzieć ci jakąś moją fraszkę – białowłosy uśmiechnął się głupio i zmarszczył czoło. – Chcesz posłuchać?
- Dajesz.
- Lambert, Lambert. Ty chuju.
- Całkiem, całkiem – wszyscy parsknęli ze śmiechu. Wszyscy prócz Mike’a, który wciąż próbował trzymać się na krześle i nie zwymiotować na wszystkich dookoła. Wszystko wokół wirowało, rozmazywało się. Przed nim zamiast jednego wiedźmina, pojawiło się trzech. Spirale, paski, szum przed oczami.
- Khurwa, Eskel, idź po zagrychę – Lambert pogłaskał się po brzuchu, po czym uderzył przyjaciela w ramię. Ten skulił się lekko i spojrzał na kolegę smutnymi oczami.
- Czy ty musisz używać na mnie agresji? – zwiesił wzrok i pociągnął nosem, udając, że płaczę.
- Przepraszam przyjacielu, przepraszam – przytulili się wzajemnie. – A teraz idź po jedzenie.
- Ale gdzie? – wiedźmin z blizną biegnącą przez połowę twarzy popatrzył się na wszystkich ze zdziwieniem.
- No do kuchnini, idioto – Geralt zaśmiał się i ponownie zamoczył usta w Mordowni. Jego umysł nie działał teraz zbyt poprawnie, ale wiedział, że kocha tych dwóch, jak braci. O chwiejącym się Mike’u, chwilowo zapomniał. Chwilowo, bowiem nieoczekiwanie, Shinoda zwymiotował na siedzącego naprzeciwko Lamberta.
- O kurwa, chłopie, ty to masz wyrzut – Eskel pokiwał głową i wskazał na brudnego i niezadowolonego przyjaciela. Lambert wstał gwałtownie i zrobił minę oburzonego, lecz wcale się tak nie czuł. To wszystko bawiło go w cholerę i postanowił w związku z tym ulepszyć tę ‘’imprezę’’.
- Zaraz wracam – wiedźmin rzucił krótko i chwiejnym krokiem poszedł do góry. Przewracając się w międzyczasie, przez porozrzucane butelki, postanowił, że resztę drogi uda się na czworaka.
- Eskel, miałeś iść po zagrychę – Geralt spoważniał na chwilę, próbując garnąć śmiech. – I od razu przynieś jakąś szmatę. Trzeba posprzątać to dzieło suchoklatesa – Shinoda tylko podniósł głowę, po czym spadł z krzesła. Nikt nie zareagował, bowiem każdy wiedział, że było to spowodowane zbyt dużą ilością alkoholu we krwi.  
- Ale do kuchni to w tamtą, tą? – Eskel wstał, oparł się obiema rękoma na drewnianych stole i ruszył chwiejnym krokiem przed siebie.
- Cholera zostaliśmy tylko my – odwrócił głowę w stronę Shinody. – Wybacz, nie wiedziałem, że śpisz – wyszeptał i chwycił, wiszącą na krześle, czarną koszulę. – To dobranoc – położył ubranie na leżącym muzyku i uśmiechnął się pod nosem.
- Idę już, idę! – nagły krzyk przerwał białowłosemu bezsensowne wpatrywanie się w kufel. Przed jego oczami ukazała się cudowna Yennefer, ubrana w czarną sukienkę, wydawała się jeszcze piękniejsza niż zwykle.
- Yen – uśmiechnął się głupio i zrobił kocie oczy.
- Słucham? – Lambert ubrany w ciuchy czarodziejki zrobił wielkie oczy i otworzył szerzej usta.
- Wybacz, zmyliła mnie ta twoja talia osy – zaśmiał się i machnął ręką, zrzucając wielką butlę ze stołu. – Zaraza, ta była ostatnia – westchnął głośno i skrzywił usta.
- Ej, a gdzie Eskel?
- Miał iść po zagryzkę. Jakoś ucichł – przerwał i spojrzał na Lamberta. W tej kiecce wyglądał nawet całkiem, całkiem. – A co jeśli mu się coś stało?
- To zadanie dla Yennefer z Verber, Vergu, Veruru,  noo.

- Vengerbergu – Geralt wstał i wraz z towarzyszącą mu kobietą, a raczej mężczyzną , a następnie udał się w poszukiwaniu Eskela, który  nagle zniknął. Ziemia ruszała mu się pod nogami, a twarz Lamberta stawała się coraz bardziej niewyraźna. Wszędzie robiło się nagle ciemniej, a białowłosy zaczął zupełnie nie rozumieć tego co się wokół niego dzieje. Obraz rozmył się tak, że ledwie widział sylwetkę towarzysza. Zupełna ciemność.


Witajcie Kochani!
Przybywam z kolejnym rozdziałem, do którego szczerze mówiąc, mam mieszane uczucia.  ;-;
Mam nadzieję, że nie zabijecie mnie za brak LP tak bardzo. xD <3
No nic. Mam nadzieję, że chociaż trochę się Wam ten rozdział spodobał.
Do zobaczenia wataho. <3
Bywajcie!

*rozdział inspirowany nieco grą*

piątek, 24 lipca 2015

XXI

Kiedy zasnęła, jeszcze przez chwilę gładził jej krucze włosy. Uwielbiał to robić, gdyż w pewien sposób koiło to jego nerwy. Dotykając tych, miękkich jak puch, loków, zamykał się we własnym świecie i skupiał się tylko na jednej czynności. Opróżniał swój umysł z wszystkich myśli, bo teraz liczyła się tylko ona, zimna dosłownie jak i niedosłownie, Yennefer. Jednak w tej chwili czuł niepokój i w żaden sposób nie mógł się go pozbyć. Nawet Znak tak efektywny i przydatny jak Aksji, nie pomógł wyrzucić, z ciała Geralta, tego męczącego uczucia. Kiedy był już pewny, że Yennefer śpi, bezszelestnie wstał z łóżka i wolnym oraz cichym krokiem wyszedł z pokoju, zamykając ostrożnie za sobą drewniane drzwi. Schodząc po masywnych schodach, odczuwał chłód bijący od kamiennych, grubych ścian zamczyska. Zwykle takie zimno bywało w zimę, kiedy to śnieg i porywiste wiatry wraz z lodem pochłaniał ogromny budynek. Kiedy wszedł do ogromnego holu, słychać było jedynie palący się ogień w kominku i oddech siedzącego tam mężczyzny. Postać, która siedziała przed paleniskiem, bawiła się wiedzmińskim mieczem. Geralt uniósł jedną brew i skrzywił nieładnie usta z niezadowolenia. Nienawidził, gdy ktoś bez  pozwolenia brał jego rzeczy, z wyjątkiem Pat i Ciri, co było oczywiste.
- Zostaw ten miecz, bo się jeszcze pokaleczysz - zaśmiał się wiedźmin, podchodząc do Shinody.
-Bardzo śmieszne- rzucił sucho muzyk, po czym spojrzał z pogardą na stojącego obok białowłosego, którego oczy stały się jeszcze bardziej pomarańczowe, od odbijających się w nich płomieni ognia. - Zresztą, kiedy zaczniemy coś robić? Bo za siedzenie ci nie płacę.
- Po pierwsze, ty mi w ogóle nie płacisz, tylko twój brat, a po drugie, nic nie poradzę, że wynikły po drodze małe problemy - Geralt odrzekł spokojnie,  nawet nie spoglądając kątem oka, na wpatrującego się w niego ze złością, Mike'a. Zapadła cisza. Słychać było jedynie płonące drewno, które wyrzucało w powietrze, co chwilę to inne, mniejsze czy większe, iskry oraz uderzający o masywne mury zamku wiatr. - Jak tylko odnajdę Pat, zaczniemy twój trening. - przerwał i wziął głęboki oddech. - Nie wiesz czasem, gdzie Lambert? 
- Nie wiem, wtedy, gdy zaatakowały nas wilki. On po prostu zeskoczył i chyba zajął się nimi - Shinoda patrzył na wiedźmina, który przegryzał dolną wargę i marszczył czoło. - Jeden z nich był taki cholernie paskudny. Biały z czerwonymi świecącymi się oczami. 
- Niedługo wrócę - zerwał się z miejsca i zaczął nerwowo nakładać na siebie zbroję. - Jakby Yen wstała, powiedz jej, aby o nic się nie martwiła - kiedy miał już wychodzić, nagle zatrzymał się. - Jak wróci Eskel, poproś go, aby pokazał ci, jak obchodzić się z mieczem - zniknął. Shinoda został sam nadal wpatrując się w dogasający ogień. 
- Norman, w coś ty mnie wpakował...

***

Po dłuższej wędrówce dotarli na miejsce. Wilk najpierw rozejrzał się dość uważnie, by upewnić się, że nie śledzą ich niezaproszeni goście, po czym wypowiedział wiązankę dziwnych i trudnych  do wypowiedzenia słów, które jak się później okazało, były zaklęciem otwierającym tajemnicze wrota. Pat wchodząc za zwierzęciem do ogromnego drzewa, cicho przełknęła ślinę na widok masywnych schodów prowadzących w dół. Schodząc po nich, kobieta czuła delikatne wibracje nie tylko, jeśli chodzi o medalion na jej szyi, ale o jej ciało. Dziwne odczucie zniknęło dopiero wtedy, gdy znaleźli się na samym dole, w rozległym pomieszczeniu. Pachniało tu najróżniejszymi rodzajami kwiatów, ćwierkały ptaki, które wesoło machały  skrzydełkami, a po ścianach, wykonanej z kory, goniły się  małe wiewiórki, rude, czarne oraz szare i gryzły nawzajem swoje puchate ogonki. Pat zauważyła, że zamiast drewna, ma pod nogami trawę, miękką i soczyście zieloną. Przyglądała się temu wszystkiemu z podziwem i lekkim niedowierzaniem, bowiem miejsca takie jak to, występowały tylko w bajkach, jakie opowiadał jej Vesemir lub Geralt, gdy była jeszcze mała. Yennefer nigdy nie opowiadała jej historii na dobranoc, czy w ogóle jakichkolwiek zmyślonych opowieści. Zawsze  bazowała na realistycznym świecie i na tym, by w tej powieści były zaklęcia i uroki, których Pat miałaby się uczyć w późniejszym czasie.
- Usiądź – wilk wskazał nagle wzrokiem na szary kamień, znajdujący się obok dębowego stołu. Kiedy usiadła ponownie wróciła do wspomnień, szczególnie jeśli chodzi o dziadka, gdyż ten, ze wszystkich wiedźminów w Kaer Morhen zdawał się najweselszy i zawsze uśmiechnięty. Uwielbiała ciągnąc za te jego wąsiska i siedzieć mu na kolanach w zimowe wieczory, kiedy to przekomażali się, który stwór jest groźniejszy. Zawsze spór dotyczył dwóch potworów – Ghula i Utopca. Dla Pat był to dobry trening zarówno pamięci jak i logicznego myślenia. Pokonać Vesemira w walce na argumenty to jak wygrać wyścig konny pokonując wszystkich mistrzów jeździectwa i zwycięzców. Z miłych przemyśleń wyrwało ją bijące za nią światło, którego źródłem był wilk. W ułamku sekundy, zmienił się on w wysoką, ubraną w wilcze futro kobietę, jak się później okazało, w Elfkę.  – Wybacz, że dopiero teraz widzisz moją prawdziwą postać. Pwerbleidd – uśmiechnęła się szczerze, po czym zapadła cisza.
- Po co mnie tu przyprowadziłaś  yyy… Nahme – powiedziała cicho przypominając sobie imię brązowookiej. Ta natomiast milczała i wydawała się nieobecna. Nieoczekiwanie do pokoju, dwa wilki przywlekły ciało Lamberta.
- Spokojnie – elfka wyprzedziła zamiary młodej wiedźminki, która chciała już wstawać. – Nic mu nie będzie - dodała po chwili stojąc tyłem do Pat. Po chwili wolnym krokiem podeszła do stołu i usiadła naprzeciwko  zdezorientowanej białowłosej. – Przyprowadziłam cię tu, gdyż chcę, abyś odnalazła swoje przeznaczenie.
- Słucham? – spytała wielce zdziwiona wiedźminka, która miała już dość wysłuchiwania o swoim przeznaczeniu. ,,Musisz je odnaleźć’’, ,,Pewnie jesteś stworzona do wielkich rzeczy’’ – Sranie w banie – pomyślała oburzona dziewczyna, wykrzywiając jednocześnie usta w niezgrabny grymas.
- Widzę, że nie traktujesz tego zbyt poważnie – westchnęła wysoka elfka, wstała i zarzuciła na plecy wilczy ogon, który opadał niesfornie na jej pierś.
- Póki pamiętam – zmieniła temat, by nie musieć przedstawiać swoich argumentów dlaczego ma gdzieś, kiedy odnajdzie swoje przeznaczenie i gdzie dokładnie je ma. – Czemu nazwałaś mnie ,,Pwerbleidd’’ – spytała odważnie.
- Nie wiesz? Nikt ci nie powiedział? Geralt ci nie wytłumaczył? – Pat zrobiła większe oczy, a jej usta otworzyły się delikatnie. – Tak, znam twojego ojca – elfka wygięła usta w ładny uśmiech, a po chwili spojrzała na Lamberta, który zaczął z trudem oddychać i jednocześnie krztusić zalegającą w jego buzi krwią. – Oczyścimy go i będzie mógł dołączyć do rozmowy – kobieta oznajmiła, po czym wszeptała coś pod nosem i zrobiła prawie niewidoczny ruch ręką, układając, w odpowiedni sposób, palce. Mężczyzna jak na zawołanie wstał i z lekkimi trudnościami  wyszedł z pomieszczenia do, znajdującego się obok, mniejszego pokoju. – Posłuchaj – Pat odwrócił wzrok od znikającego w przejściu wiedźmina i spojrzała na czerwonowłosą. – Twoje imię w naszym języku oznacza ,,Błękitny Wilk’’, nie bez powodu. – przerwała i wzięła głęboki wdech. Białowłosa obserwowała uważnie każdy gest wysokiej elfki i uważała na każde jej słowo. – Od dawien dawna było wiadome, że wiedźmini i większość czarodziejek nie mogą mieć potomstwa – ponownie zamilkła. Sprawiała wrażenie, jakby szukała odpowiednich słów, by udzielić odpowiedzi na pytanie Pat. – Jednak, pewnej parze, nietypowej parze, znudziło się normalnie życie wśród ruin Kaer Morhen i postanowili złamać istniejące prawa, za pomocą magii, a dokładniej jednego napoju, które, nie oszukujmy się,  tylko jedno przyjęło bezboleśnie – kobieta spojrzała na dziewczynę. Jej blade dłonie zaczęły się lekko trząść, a wzrok, pełen smutku i rozpaczy, powędrował w podłogę. – Dziecko wielkiej czarodziejki, Yennefer i słynnego wiedźmina, Geralta z Rivii – elfka nie chciała pozwolić młodej białowłosej na większe przemyślenia, więc ciągnęła dalej. – Dziecko, które nie odnalazło jeszcze swojego przeznaczenia. Które nie odkryło w sobie mocy, jaką posiada – jej wypowiedź przerwało donośne stąpanie po drewnianych schodach. Po chwili, w mroku przy ostatnim stopniu, zaświeciły się pomarańczowe oczy, zupełnie takie  jak u żmii. – Proszę Geralt, nie zachowujmy się jak dzieci, schowaj miecz – rozległ się nagle odgłos przecieranej pochwy przez ostre, stalowe narzędzie do zabijania. W świetle pojawiły się szare włosy i odbijająca światło, świecąc się niezwykle, masywna zbroja. – Jak zwykle majestatyczny i groźny – uśmiechnęła się wysoka elfka. Jednak widząc twarz tak zmęczoną i niezadowoloną, jej usta powróciły do pierwotnej miny.
- Czego od niej chcesz, Nahme? – wycedził nagle głosem nieprzyjemnym, przechodzącym przez ciało, powodując nieprzyjemne doznania w głowie i spojrzał wzrokiem jeszcze paskudniejszym. Kobieta jedynie odwróciła się plecami, prezentując jednocześnie wilcze futro.
- Chcę jej tylko ułatwić odnalezienie czegoś, przed czym chcesz ją uchronić, Geralt. Ktoś to w końcu musi zrobić, nie sądzisz? – wiedźmin milczał, wpatrując się w pytającą wzrokiem Pat.
- Jest na to nieprzygotowana – rzekł wreszcie, odwracając jednocześnie wzrok od córki i spojrzał na kobiece plecy.
- I właśnie oto chodzi, Geralt – syknęła pewnie i ostro wysoka elfka, odwracając się wreszcie. Obdarowała wiedźmina niemiłym spojrzeniem i usiadła naprzeciwko białowłosej, która milczała i wpatrywała się cały czas w ojca. – Przecież nie chcesz jej stracić i wiem, że będziesz bronił ją nawet wliczając w koszty twoją śmierć. Wiem to – Gwynbleidd zmarszczył czoło, lecz nie ze złości. Czuł teraz cholerną bezradność i poczucie winy. Cały czas oszukiwał sam siebie, a przecież wiadome było, że nie może cały czas pilnować córki. – Geralt – z przemyśleń wyrwał go suchy głos kobiety. – Na razie, nic jej nie grozi i długo nie będzie. Tego jestem pewna i możesz być spokojny. Jednak musi ona zacząć panować nad swoją mocą, nad swoimi emocjami – Pat spoglądała to na ojca, to na Nahme, oczami pełnymi zdezorientowania i niepokoju – Pozwól mi jej pomóc, Geralt.
- Skoro chcesz jej pomóc, to dlaczego nie powiesz jej od razu, czym jest jej przeznaczenie? – spytał przybierając kamienną twarz.
- Geralt, usiądź proszę – wiedźmin spojrzał na Nahme badawczym wzrokiem, po czym nie spiesząc się, usiadł na kamieniu obok białowłosej dziewczyny. – Posłuchaj. Co to za sztuka przyjść na gotowe? Ty szukałeś swojego przeznaczenia, Ciri, Yennefer, on również będzie go szukał – wskazała wzrokiem na zataczającego się powoli Lamberta, który mimo powrotu do żywych, nadal nie mógł normalnie chodzić. Pat chciała wstać i podbiec do wiedźmina, lecz brązowooka zganiła ją wzrokiem, po czym rzuciła urok. Dziewczyna momentalnie zapomniała o Lambercie o wszystkim tym, co wprawiało ją w smutek. – Wybaczcie, ale jej umysł nie może być przepełniony negatywnymi emocjami – złapała młodą wiedźminkę za rękę. – A i proszę was. Nie ważne co się stanie, nie możecie reagować, jasne? Chyba, że ja dam znak – Geralt i Lambert zgodzili się delikatnym skinieniem głowy.  Elfka przymrużyła oczy i mocniej ścisnęła dłoń , lekko zdziwionej Pat, która przez rzucony na nią urok, nie czuła czegoś takiego jak niepokój czy strach. – Gryrde nont cremltle tontet, Pwerbleidd – zapadał cisza. Cisza, co budziła niepokój nie tylko w, chowających się w swoich norkach, wiewiórkach czy ptakach, lecz także w wiedźminach. Nieoczekiwanie Geralt poczuł jak jego medalion zaczyna drgać, a spoglądając na Pat, zacisnął zęby i zaklął, widząc jej nieobecne oczy. Nahme mamrotała pod nosem, jednocześnie przekrzywiając głowę lekko w prawo. Teraz i medalion Lamberta, który  siedział dalej niż Gwybleidd, zaczął wpadać w coraz większe wibracje. Lewa dłoń dziewczyny wędrowała powoli w stronę Geralta, a jej oddech wyraźnie przyspieszył. W pomieszczeniu zrobiło się ciemniej, tworząc złowrogi półmrok, w którym pobłyskiwały pomarańczowe oczy wiedźminów i białka elfki. Wpadła ona w trans wypowiadając to coraz mniej zrozumiałe słowa. Nieoczekiwanie białowłosa uniosła twarz, kierując ją w do góry, a jej ciało zaczęło się delikatnie trząść. – Geralt, złap ją za rękę – Nahme przemówiła niskim, nienaturalnym głosem, niczym demon. Wiedźmin nie zawahał się ani chwili. Kiedy położył szorstką, masywną dłoń, na jej delikatną rękę, zapadła ciemność. Zupełna pustka, zarówno przed nim, jak i jego głowie. W pewnym momencie zobaczył przed sobą światło i mimo niechęci jaką czuł, jego nogi same prowadziły go oślepiający błysk. Zamknął oczy. Podnosząc powieki, zauważył, że znajduje się  w domu, w Kaer Morhen. Ucieszył się i uśmiechnął pod nosem na widok rodzinnego miejsca, lecz cisza jaka tu panowała, lekko zaniepokoiła wiedźmina. Worki treningowe, na których uczyli się młodzi, nieznacznie kołysały się w lewo i prawo, a wiatraki, służące do szkolenia refleksu leniwie obracały się w kierunku, w jakim wiał delikatny wiatr. Momentalnie złowrogie kruki przeleciały Geraltowi nad głową, kracząc przy tym bardzo głośno. Mężczyzna rozejrzał się dookoła. Yennefer. Patrzyła na niego swoimi fiołkowymi oczami. Jednak były one pozbawione jakiegokolwiek blasku i radości. Teraz wydawały się jakby nieobecne, jakby za mgłą, jednak pełne smutku i rozpaczy. Milczała. Jedyne co słyszał, to jej chrapliwy oddech, który przechodził przez jego ciało, tworząc nieprzyjemne odczucie. Nagle zauważył wypływającą maź z jej brzucha i piersi. Krew. Kobieta uśmiechnęła się lekko, po czym upadła na ziemię. Geralt złapał się za głowę i mocno zacisnął zęby mówiąc do siebie, że to tylko sen, że tylko iluzja. Ponownie posłużył się Znakiem Aksji i nie patrząc na ciało ukochanej, poszedł w stronę źródła płaczu, który nagle usłyszał. Była nim Pat. Klęczała nad czyimś ciałem głaszcząc twarz zamordowanego. Spuścił wzrok w ziemię, która przesiąknięta była krwią. Usłyszał szmer. Stała przed nim zapłakana dziewczyna, wpatrując się w wiedźmina oczami przepełnionymi kolorem jasnego nieba.
- Wiedziałeś, że tak będzie. Wiedziałeś, że wszyscy zginą – przerwała i spuściła wzrok w ziemię. Krew. – Że ty zginiesz – to ciało, przy którym klęczała, które gładziła po twarzy. To był on. Wszędzie krew. Na jej twarzy. Krew. Nawet na jego dłoniach. Zapadła ciemność, a po niej jasność. Ponownie jest tutaj, przy Pat, która nadal jest nieobecna. Ponownie widzi Lamberta, gryzącego z nerwów własną rękę. Nahme zaczęła mamrotać już zupełnie niezrozumiałe słowa, oczy młodej wiedźminki robią się jakby błękitne, a jej usta rozchylają się, jakby miały coś z siebie wydusić. Milczały. W pokoju stawało się coraz jaśniej, Nahme coraz głośniej wypowiadała słowa. Jaśniej. Coraz jaśniej. Krzyk. Aż w końcu ciemność.

***

- Panie Bennington, ktoś do pana – usłyszał nagle znajomy głos pielęgniarki, a także czyjeś kroki. Otworzył oczy i delikatnie uniósł do góry głowę.
- Hej tato – dziewczyna niepewnie podeszła do szpitalnego łóżka i usiadła na, obok znajdującym się, krześle. Chester był  cały blady i jakby bez energii. Zupełnie jak leżąca kukła.
- Alex – mężczyzna uśmiechnął się, a jego oczy, wyraźnie poweselały.
- I jak tam?
- A jakoś się żyję, pomijając jedzenie, które wygląda jak wymiociny kota, czy brak własnej toalety. No, ale jakoś się żyję – zaśmiał się, wpatrując się w świecące oczka dziewczyny.  – A jak u ciebie, co? Dave jest dla ciebie miły?
- Nawet bardzo – uśmiechnęła się szczerze, po czym sięgnęła po swoją torbę, w  której zaczęła czegoś szukać. – Przyniosłam ci parę owoców i domowych sałatek, które tak uwielbiasz – postawiła wszystko na szafeczce, znajdującej się obok białego łóżka. – Będę codziennie przynosiła ci jedzenie, abyś nie musiał jeść kocich wymiocin – zaśmiali się oboje.
- Chcesz, abym jak stąd wyjdę, staczał się po schodach jak jakaś kulka? Hop hop, Chester kurwa bęc – zaśmiał się głośno Bennington, sprawiając, że kobieta prawie płakała ze śmiechu.
- Daj spokój. Przyda ci się trochę przytyć.
- Tylko nie za dużo – uśmiechnął się i chwycił po czerwone jabłko. – Nadal nie opowiedziałaś jak tam u ciebie – nadgryzł owoc i spojrzał na kobietę.
- No w sumie, siedzimy z Dave’em w domu. Od czasu do czasu przychodzi Brad lub Joe. Czasem wychodzimy na miasto. Takie tam.
- Wujek Dave za słabo się stara. Pogoń go tam ode mnie – zaśmiał się Bennington. Nadal nie mógł się napatrzeć na te uśmiechnięte oczka, na te wygięte w uśmiech usta. Na tą piękną twarzyczkę. Tak bardzo za nią tęsknił.
- A co z Robem i Shinodą? – muzyk wyraźnie spoważniał, szczególnie wymieniając ostatnią osobę.
- Rob zajmuje się chorą mamą, a Mike znikł gdzieś – przerwała i spojrzała na zdziwionego mężczyznę, który nadal zajadał jabłko. – Ponoć spotyka się z jakąś dziewczyną  - Chester głośno przełknął kawałek jabłka.
- To ja tu cierpię, a on ma mnie w dupie i ugania się za kobietami? – pomyślał i zmarszczył czoło, wpatrując się w ścianę.

***

- Źle do jasnej cholery, źle! – krzyknął zdenerwowany Eskel. – Złap porządnie za ten miecz – dodał  po chwili spokojniejszym już głosem. Shinoda zmarszczył czoło, obiema rękoma chwycił za metalową rękojeść miecza i z trudem podniósł ostrzę do góry, wypuszczając je po chwili na ziemię. – Przecież ty się prędzej zabijesz, niż zaczniesz władać mieczem – wiedźmin złapał się za głowę i westchnął głęboko.
- Nie moja wina, że ten miecz jest taki ciężki – syknął zdyszany Mike i splunął na kamienną podłogę.
- Ciężki? Ciężko to ty zaraz będziesz miał w dupie, jak wsadzę ci – wypowiedź przerwał mu Vesemir, uderzając go lekko w brązową czuprynę.
- Eskel, bo obudzisz Yennefer – uśmiechnął się staruszek i bez problemu uniósł miecz leżący obok muzyka.  Shinoda otworzył szeroko oczy i ze zdziwieniem patrzył na wiedźmina, na którego twarzy, pod  szarawym wąsem, gościł szczery uśmiech.
- I dobrze. Niech dowie się, jakie drewno przywiózł nam Geralt – założył ręce i zmarszczył czoło, prezentując ogromną bliznę na twarzy. – Ja nie wiem jak my chcemy zrobić z niego maszynę do zabijania. Zwykła trzęsąca się galareta z kupą czarnych kłaków na głowie.
- Oj przestań Eskel – uśmiech Vesemira, jak stwierdził Shinoda, choć stary, wydawał się szczerszy i weselszy od uśmiechu wielu młodziaków. Staruszek niestety nie znał prawdziwego powodu, przez który młody wiedźmin stał się taki wredny i uszczypliwy. Eskel bacznie obserwował muzyka, wtedy, gdy Pat leżała bezradna na stole. Te jego świecące się oczka, uśmieszek typowego kochasia i palce, które gdyby tylko mogły, zabrałyby się za odpinanie guzików, czarnej koszuli dziewczyny. – Daj mu szanse.
- Jeśli masz do niego cierpliwość, proszę bardzo, zajmij się nim. Ja idę się przejść – wygiął usta w wymuszonym uśmiechu, po czym wyszedł z pomieszczenia i udał się na dwór.
- Czemu on jest taki, no wiesz – Shinoda wiedział, że Vesemir jest jedyną tutaj osobą, z którą może porozmawiać normalnie i na każdy temat, nie poruszając tym żadnej burzliwej dyskusji i tak dalej.
- Sam nie wiem. Eskel zawsze był najweselszy z tej trójki bezwzględnych wiedźminów – przerwał i uśmiechnął się pod nosem. – Najbardziej musisz uważać na Lamberta. Typowy cyniczny skurwysyn, oczywiście kocham go jak syna, no ale charakteru mu nie zmienię – zaśmiał się głośno staruszek i uderzył Shinodę w ramię. – A Geralt, jak to Geralt. Z reguły cichy. Krzywdy bez powodu ci nie zrobi.
- Wychowywałeś tę trójkę? – Vesemir jedynie skinął głową i zapatrzył się w płonące drewno. – To skoro wychowywałeś każdego tam samo, to dlaczego Lambert tak bardzo odstaje zachowaniem od reszty? – wiedźmin spoważniał i zmarszczył czoło spoglądając groźnymi oczyma na Mike’a.
- Po pierwsze nie odstaje, a po drugie, różni się tylko, od tej pozostałej dwójki, charakterem – przerwał i ponownie skierował swój wzrok na ogień. – Widzisz, z Lambertem było inaczej. Geralta i Eskela porzucono, a Lambert, był ,, dzieckiem niespodzianką''. Jego ojciec, pijak, bił Lamberta i jego matkę do krwi. Każdy o tym wiedział. I pewnego dnia ten chejtun, wszedł, wyobraź sobie, prosto w gniazdo nekkerów. Pewnie zginąłby, gdyby nie pewien wiedźmin, który uratował mu tyłek i zażyczył sobie standardowej nagrody: ,, dasz mi to, co pierwsze w domu zastaniesz’’. Lambert za życie tego pijaka. Dlatego stał się taki. No sam rozumiesz – jego głos zachwiał się, a dłonie zaczęły nerwowo się trząść. Zapadła cisza. Oboje wpatrywali się w płonące drewno w kominku.
- Ty byłeś tym wiedźminem, prawda? Tym co uratował ojca Lamberta – Vesemir skinął głową i westchnął głęboko.
- Wiesz czemu kocham tego skurczybyka? – popatrzył się wesołymi, pełnymi opieki, starymi oczyma na słuchającego Shinodę. – Że mimo swojego charakteru, jeszcze nigdy nie powiedział mi, że to moja wina.


Witajcie Kochani! 
Jestem z nowym rozdziałem i nowym wyglądem bloga! wowowowow!
Jak dla mnie szablon jest bardzo, bardzo niesamowity. <3
Dajcie znać, co sądzicie o rozdziale i nowym wyglądzie. :3
Zaraz zabieram się za czytanie Waszych opowiadań.
Do zobaczenia wataho. <3
Bywajcie!


środa, 15 lipca 2015

XX

Pat w jednej chwili otworzyła oczy, zerwała się do góry i wzięła głęboki oddech, zupełnie tak, jakby wynurzała się spod wody, z powodu braku powietrza. Nie czuła większego bólu, czy nawet zawrotów głowy, więc wstała ze stołu i korzystając z okazji, że nikogo nie ma, chwyciła leżący obok niej miecz z glifami i znakami runicznymi. Następnie  wykradła się po cichu z zamku, starając się zamknąć za sobą wielkie wrota najciszej jak potrafiła. Nikt nie usłyszał zamykających się drzwi, ni choćby szmeru wywodzącego się z ogromnego holu. Kobieta wiedziała, iż musi udać się teraz w głąb ciemnego lasu i odszukać Lamberta.  Po mimo nadchodzącej burzy, zaczęła biec w stronę głównej bramy, przy której znajdowały się dwa konie. Szybko dosiadła jednego z nich i wyruszyła. Wiatr coraz bardziej uderzał w twarz kobiety, włosy natomiast zaczęły wędrować we wszystkie strony, kłując lekko delikatną, bladą skórę.  Wierzchowiec pędził przed siebie, nie zbaczając na porywiste podmuchy, czy kropiący deszcz. Przed wiedźminką ukazał się potężny i majestatyczny, mroczny las, a nad nim unosiły się wręcz czarne chmury, które zbliżały się w stronę białowłosej. Nie powodowały one jadnak  żadnego zmartwienia u kobiety. Gnała ona na rumaku jak opętana, czuła, iż prawie nic nie mogło jej powstrzymać. Nawet nasilający się wiatr. Po chwili zaczęło padać  tak, że nawet wielkie liście nie stanowiły ochrony przed kroplami deszczu, z którymi musiała sobie teraz poradzić Pat. Pierwszy piorun uderzył daleko od nich, więc koń tylko delikatnie zwolnił, a następnie powrócił do poprzedniego tempa. Kobieta zaczęła powoli kojarzyć miejsca, więc pociągnęła za lejce i zatrzymała wierzchowca. Zeskoczyła z konia i opadła na ręce. Jej nogi ugrzęzły w błocie. Szybko nakreśliła znak Aksji w stronę rumaka, by ten poszedł dalej, wyciągając jednocześnie dziewczynę z ziemi. Udało jej się. Teraz szybkim, lecz ostrożnym krokiem szła w miejsce, gdzie widziała Lamberta w śnie, prowadząc równocześnie za sobą wierzchowca, który dzielnie znosił ,zadające ból, krople.  Utrudniał jej to wpadający do oczu tnący, niczym brzytwy, deszcz. Dodatkowym utrudnieniem były niesforne włosy, których nie miała jak związać. Zapomniała bowiem swojej gumki, gdy pospiesznie wychodziła z zamku. Po jakiś trzech minutach wytężania swoich zmysłów do granic możliwości, odnalazła ciało Lamberta. Podeszła do niego i upadła na kolana. Skórzana kurtka rozszarpana przez kły, a twarz poraniona pazurami, w dodatku cały ubrudzony był krwią, która spływała strumykami pod wpływem padającego deszczu. Kobieta cicho przełknęła ślinę, po czym sprawdziła, czy mężczyzna oddycha. Sprawdzała to kilkakrotnie… za każdym razem niczego nie wykryła. Żadnych oznak życia.
- Lambi? – wyszeptała. Jej głos był zupełnie niesłyszalny przez uderzające ,o liście i glebę, krople. Spojrzała ona załzawionymi oczami na leżące ciało. – Lambi – powtórzyła jeszcze ciszej niż przedtem i bardziej łamiącym się głosem. – Lam… - nie dokończyła. Przyłożyła dłoń do twarzy i wgryzła się w nią. Szybko schowała płaczące oczy w ramię. Po jej policzkach zaczęły spływać łzy, a białe kiełki jeszcze mocniej wbiły się w skórę. W jej głowie panował chaos. Sama nie wiedziała co się dzieje… Nie docierało to do niej po prostu. – Proszę cię… - wiedziała, że rozmawia już sama ze sobą. Bardzo dobrze to wiedziała… może aż zbyt dobrze? Jej serce zaczęło bić szybciej, a krople rozświetlały jej wygasłe oczy. Tak nagle straciły swój charakterystyczny blask. – Wróć ze mną… - wyszeptała i zdjęła mężczyźnie, czerwone od krwi, skórzane rękawice. – Błagam – chwyciła masywną dłoń i przyłożyła ją sobie do czoła.  Zimne jak lód. Ciało wiedźmina wychładza się o wiele szybciej niż zwykłego człowieka.  To było wyjątkowo chłodne. Po Pat przeszedł nieprzyjemny dreszcz, sprawiając, że przez chwilę zaczęła się trząść. – Do jasnej cholery! – wykrzyczała i wstawała. – Nie wygłupiaj się – chwyciła szybko rękę Lamberta i zaczęła ciągnąc z całej siły. Po chwili upadła, brudząc się błotem. – Powiedz coś – powiedziała głosem wypełnionym rozpaczą, a po chwili uderzyła go w klatkę piersiową. - ,,Pat, co ty robisz… Przecież on nie żyje’’ – w jej głowie pojawiły się nagle te słowa. Zupełnie jakby połowa jej chciała zakończyć to całe przedstawienie. – Nie zostawię cie tu – z trudem przeciągnęła jego ciało tak, by głowa mężczyzny znalazła się na brudnych od błota kobiecych kolanach. Jej łzy spadały delikatnie na zakrwawioną twarz Lamberta. Zupełnie zapomniała o wietrze, który kołysał jej ciałem i siarczystym deszczem, co ranił jej skórę i przemaczał ubrania, w jakich była. Teraz liczył się tylko on. Przez jakiś czas Pat po prostu siedziała w ciszy, patrząc w zamknięte powieki wiedźmina i głaskała jego mokre, czarne włosy, którymi tak bardzo uwielbiała się bawić. – I co? – wyszeptała. – Że niby mam cię tu tak zostawić? Wrócę tam niby jako ja… jednak część mnie, zostanie przy tobie – przerwała. - Kto teraz zajmie się  denerwowaniem dziadka Vesemira? – spytała patrząc nadal na twarz Lamberta i delikatnie się uśmiechając.  – Kto będzie dalej częstował wszystkich ironicznymi żarcikami? – jej oczy coraz bardziej wypełniały się łzami, a głos powoli zanikał. Dziewczyna wpatrywała się w mężczyznę, nie wierząc, że tak ma się to wszystko zakończyć. Nie chciała się pogodzić z myślą, iż teraz to wszystko co do niego czuła, ma zostać tu z nim. Nie miała ochoty wracać do domu, gdyż bez jego obecności tam, to wszystko nie będzie miało sensu. –Proszę, nie zostawiaj mnie – powiedziała nagle i otuliła jego chłodną twarz, lekko brudnymi dłońmi. – Potrzebuję cię – wyszeptała ledwo słyszalnym głosem i przyłożyła swoje czoło do jego twarzy. Nieoczekiwanie wyczuła, że wokół niej gromadzą się wilki, ale tylko jeden z nich stanął naprzeciwko dziewczyny. Nie atakował jej, nawet nie warknął. Po prostu stał. Patrzył na nią czerwonymi, świecącymi się oczami. Pat nie zwracała na niego uwagi. Nadal zatracona była w rozpaczy i wściekłości, wściekłości, że nie może nic zrobić.
- Pwerbleidd – powiedział nagle. Białowłosa podniosła zapłakanym głowę i  spojrzała z ogromnym zdziwieniem na zwierze.  – Gerlu pogre psution, Pwerbleidd– dodał po chwili i ukłonił się przed Pat, która próbowała przypomnieć sobie, skąd zna owy język.
- Wybacz, kojarzę elfi, lecz nie rozumiem co mówisz – Pat rzekła zachrypniętym głosem i lekko opuściła głowę ze wstydu. Uczyła się kiedyś tych wszystkich znaków i słów z dziadkiem Vesemirem, lecz było to dawno temu i każde znaczenie wypadło jej z głowy.
- Błękitny Wilku – odrzekł, patrząc czerwonymi oczyma na zmieszaną i przemoczoną kobietę. – Miło mi cię poznać,  Błękitny Wilku – biały wilczur przerwał i ponownie się ukłonił. Kobieta bardzo się zdziwiła. – Jestem Nahme – po tych słowach, Pat skinęła głową.  – Pozwól za mną. I nie martw się o twojego partnera, zaopiekujemy się nim. Po prostu mi zaufaj – zwierzę odwróciło się i zaczęło iść przed siebie. Pat  mimo gryzących się myśli, delikatnie zsunęła głowę Lamberta i ruszyła za Nahme. W głosie tego wilka było coś co sprawiało, że poszłaby za nią wszędzie. Dodatkowo chciała wiedzieć czemu nazwał ją Błękitnym Wilkiem. Odwróciła się jeszcze za siebie patrząc na leżącego wiedźmina. Męczyły ją wyrzuty sumienia, że zostawia go tam samego. Idąc za zwierzęciem, między ogromnymi krzewami i drzewami, nawet nie zauważyła, że deszcz, który ranił jej ciało, tak nagle ucichł, tak samo i wiatr. Niebo zapełnione było ptactwem, a ziemia małymi stworzonkami. Wilk pewnie kroczył po mokrej trawie, a Pat za nim rozglądała się na wszystkie strony. Nagle przeszedł ją dreszcz. Przemoczone ubranie dawało się we znaki, sprawiając, że po chwili trzęsła się jak mała galaretka. Tak nagle zapomniała o Lambercie, którego zostawiła samego. W rzeczywistości, Nahme rzuciła urok na Pat, by ta nie była zbyt przejęta losem wiedźmina. 

***

Geralt cały przemoczony wszedł do zamku. Szare, mokre włosy niesfornie opadały na  zdenerwowaną twarz, a w jego butach było idealne akwarium.  
- Cholerny deszcz – burknął pod nosem i zdjął zbroję odsłaniając umięśnioną klatkę piersiową. Podszedł do kominka i przed nim, na krześle, ułożył rzeczy, z których kapało. Kiedy wszedł do salonu zastał jedynie chodzącą w kółko, Yennefer. Mamrotała ona coś pod nosem. Sam nie wiedział czy to jakieś zaklęcia, czy może po prostu wiązanka najróżniejszych przekleństw.
- Co się stało Yen? – Gwynbleidd podszedł do czarnowłosej i chwycił ją za dłoń. Ta spojrzała na niego, smutnymi, fiołkowymi oczami. Geralt wiedział, że stało się coś bardziej poważniejszego niż typowe problemy, z którymi zawsze się borykają.
- Chodzi o Pat – wyszeptała, przygryzła wargę i ścisnęła z całej siły rękę wiedźmina. Ten nic nie mówiąc, wzrokiem pytał czarodziejkę, co się stało. – Najpierw Eskel przyniósł ją tutaj nieprzytomną. Płakała krwią, Geralt. Krwią, rozumiesz? To się już zaczyna… - przerwała i zamknęła oczy. Próbowała jak najszybciej się uspokoić. Nienawidziła okazywać swoich uczuć nawet w takich momentach. Jednak teraz, gdy chodziło o Pat, najważniejszą dla niej osobę, tak trudno szło jej z chowaniem rozpaczy i smutku. Wiedźmin westchnął cicho,  a następnie odwrócił wzrok. – A teraz… - Gwynbleidd ponownie spojrzał na roztrzęsioną kobietę. – Nie wiem jak to się stało, ale Pat tak po prostu wyjechała z zamku. Vesemir znalazł ślady kopyt, które najprawdopodobniej prowadzą do Greflor – zatrzymała się i przełknęła ślinę.
- Jadę po nią – oznajmił krótko i obrócił się na pięcie. Jednak coś pociągnęło go za rękę.
- Vesemir i Eksel już  jej szukają – przerwała. – Proszę, zostań ze mną – powiedziała zapłakana. Nie wytrzymała już tego wszystkiego. Geralt przyciągnął ją do siebie i przytulił. Gładząc jej czarne, długie włosy, zamknął oczy i sam próbował się uspokoić. Nie szło mu to najlepiej. Pat była jego najukochańszą córką. Jedyną z jego krwi. I teraz kiedy ją w końcu odnalazł, okazuję się, że grozi jej ogromne niebezpieczeństwo, przed którym trzeba ją ochronić. Problem polegał na tym, że sam nie wiedział, czy jest w stanie odepchnąć atak czegoś tak potężnego. Tak bardzo bał się o tego małego wilczka.  Kiedy podniósł powieki, zobaczył przed sobą postać. Nie umiał określić co to było, lecz wiedział, że nie było to nic dobrego. Czuł jak coś jakby wypala go od środka i sprawia, że ma ochotę zasnąć i po prostu się nie obudzić.

- Jera – pomyślał. Dziwny stwór, w postaci czarnego cienia, żywiący się najgorszym cierpieniem psychicznym. Sprawiał, że osoba, która czuła ogromny smutek, ale tłumiła to aż za bardzo w sobie, tak nagle chce iść się położyć. Wtedy stojąc nad nią wchłania się w danego człowieka. Potem już tylko czekać na pierwsze samookaleczenia, a nawet na samobójstwo. Nikt nie wie przez co przechodzą opanowany przez Jerę, ludzie. Geralt domyślając, co może się z nim stać, ułożył palce w Znak Aksji i uspokoił sam siebie. Odetchnął z ulgą, a czarna postać, nagle zmieniła się w dym i po chwili wyparowała. – Znajdziemy ją, Yen. Znajdziemy.






I oto jestem  z nowym rozdziałem. Muszę przyznać, że chwycił mnie chwilowy brak weny.
Pewnie pojawią się jakieś błędy czy cuś. ;---;
No nic. Mam nadzieję, że się Wam spodobał. :)
No nic. Do zobaczenia wataho! 
Więcej Mike'a niedługo. hehehe

czwartek, 9 lipca 2015

XIX




Białowłosa otworzyła oczy i poczuła jak coś ostrego wbija jej się w plecy. Dopiero po chwili zauważyła, że leży na ziemi, a nad nią wesoło kołyszą się zielone korony drzew oraz przelatują czarne, jak smoła, kruki. Zaczęła wstawać powoli, gdyż delikatnie kręciło jej się w głowie, a nogi jakby obumarły. Nie wiedziała co robi w głębi ciemnego lasu, lecz postanowiła iść przed siebie. Jej stopy wlokły się po piasku, zahaczając ,co chwila, o wystające kamienie, a kosmyki długich, śnieżnych włosów, opadały na twarz, ograniczając widoczność. Mimo to, dziewczyna brnęła przed siebie, ponieważ odczuwała silną potrzebę odkrycia, co znajduje się przed nią. Nie umiała wyjaśnić skąd wzięło się to pragnienie, lecz traktowała to jako przymus. Tak chciało podpowiadające ,,coś’’ w jej głowie, z którym nie potrafiła walczyć.  Jakby tajemniczy głos, co rozkazuje jej ciału, jakby ktoś, kto chwyta za sznurki i steruje bezradną marionetką. Tak właśnie czuła się Pat, która nadal szła przed siebie. Nagle usłyszała dziwny dźwięk. Zupełnie jak uderzanie kopyt o glebę. Dziewczyna próbowała odnaleźć źródło owego hałasu za pomocą swoich zmysłów, lecz bezskutecznie. Nieoczekiwanie obok niej przebiegł wysoki koń, na którym jechał brunet w białej koszuli, a przed nim, leżała przypięta sznurem, jakaś dziewczyna. Dopiero po chwili skojarzyła, że widziała samą siebie i Mike’a, pędzącego na Grer’u.  
- Więc to sen – pomyślała i uśmiechnęła się pod nosem. Jednak po chwili wpadła w stan zamyślenia. Odgarnęła opadające, białe włosy, za ucho i przyłożyła dłoń do ust. Zupełnie,  jakby chciała z nerwów się w nią wgryźć. – Skoro Mike i ja jechaliśmy na Grer’u – przerwała na chwilę, po czym otworzyła szeroko oczy. – Lambert – wyszeptała zachwianym głosem, po czym szybkim krokiem ruszyła w przeciwnym kierunku, niż pobiegł wierzchowiec wiedźmina. Nadal czuła mrowienie w nogach i szepty w głowie, lecz próbowała je ignorować. Nie szło jej to najlepiej, gdyż co chwilę potykała się o wystające korzenie i kamienie.  Ręce Pat po jakimś czasie stały się czerwone od lepiącej się mazi, a spodnie, przetarte na kolanach. A ona wciąż nie mogła dostrzec nigdzie Lamberta. Po chwili dotarła do miejsca, które przesiąknięte były krwią, a smród jaki się tu unosił, był nie do wytrzymania. Pat od razu przyłożyła bladą rękę do nosa, by choć trochę ograniczyć to paskudztwo. Kiedy obróciła się lekko w lewo, zobaczyła leżące ciało. W jej głowie zrobiła się zupełna pusta, a serce zaczęło bić jak szalone. Gdy chciała tam pobiec, nagle wokół niej zapanowała ciemność.


***


Geralt spokojnie wędrował po wsi Dajno, które kojarzone było  najlepszymi kowalami i jedzeniem. Co prawda Gwynbleidd’owi bardziej  nazwa kojarzyła się ze słowem ,,Łajno’’, ale wolał nie mówić o tym mieszkańcom. I tak miał już na głowie ich bezsensowne teksty o wiedźminach i ich braku manier. Wielki mężczyzna kroczył dumnie do swojego przyjaciela, który miał wykonać dla niego małe cudeńko. W głowie powtarzał sobie właśnie schemat, jak wyglądać ma idealny naszyjnik dla Pat. Z jakich kamieni ma być i jakie inne surowce wykorzystać. – Złoto, srebro, może żelazo… Nie, nie żelazo jest zbyt słabe i biedne – w jego umyśle ciągle trwała walka myśli, które podpowiadały co chwilę to nowe pomysły na biżuterię.
- Panie wieśmin !– z przemyśleń wyrwało go niepewne wołanie, lecz kontynuował wędrówkę. – Panie wieśmin! – znowu ten sam głos. Geralt zatrzymał się i wziął głęboki oddech. Sam nie wiedział co bardziej go drażni  w tej chwili. To, że ktoś zabiera jego cenny czas, czy to, że ta osoba nie potrafi dobrze wypowiedzieć słowa ,, wiedźmin’’. Biały Wilk westchnął głęboko, po czym obrócił się na pięcie. W jego kierunku szedł starzec. Około siedemdziesiątki, jak określił białowłosy.   
- Witaj, panie wieśmin – staruszek podszedł do Geralta i przywitał się z uśmiechem, prezentując jednocześnie niepełne uzębienie. Gwynbleidd lekko kiwnął głową. – Jest pan wieśminem, tak?
- Nie – odpowiedział sucho mężczyzna w masywnej zbroi. – Jestem WIEDŹMINEM  - dodał po chwili, mocno naciskając na ostatni wyraz.
- No, no – staruszek ponownie uniósł kąciki ust, a po chwili wziął głęboki oddech. – To tego… panie wieśmin  - Geralt przewrócił pomarańczowymi oczami. – Jest sprawa, no nie? Bo widzita panie wieśmin. Na cmentarzu, tutaj obok – wskazał na polną dróżkę, która zapewne prowadziła do miejsca, o jakim mówił bezzębny pan. – jakieś stworzyska grasują. Mówię wam, panie wieśmin, takiego gówna to jeszcze nigdy nie widziałem. Wszędzie muchów i innych robaków. A krew? Panie… cały cmentarz krwią uwalony. Trupów to jak pryszczy u mojej żony na plecach -  przerwał i spojrzał na mającego kamienną twarz szarowłosego. Geralt nienawidził rozmawiać z wieśniakami, bo ich mowa, wprawiała go o wylew w uszach. Jednak czasem chciało mu się wybuchnąć śmiechem z ich porównań.
- Co z tego będę miał? – zarzucił sucho, po czym skierował wzrok lekko w prawo. Zależało mu, aby sprawić wrażenie znudzonego i niezainteresowanego zadaniem.
- 100 koron panie.
- No dobrze – Gwynbleidd powiedział z lekkim uśmiechem. – Jest ktoś, kto wie coś więcej o tych waszych potworach?
- Każdy kto widział potworzyska z bliska, leży tam teraz z innymi trupami – odrzekł jakby ze smutkiem w głosie.
- Dobrze. Zobaczę co da się zrobić – Geralt ponownie zarzucił sucho, po czym odwrócił się i wznowił wędrówkę do przyjaciela. Ponownie musiał przypomnieć sobie cały pomysł i dylematy, które mu towarzyszyły. – Złoto czy srebro? – wciął zadawał sobie to samo pytanie przez całą drogę. Kiedy znalazł się przed chatą znajomego, zapukał głośno, a po chwili zza rogu wyłonił się krasnolud z rudawą brodą. Te niskie stworzenia były najlepsze jeśli chodzi o wyroby metalu, srebra i tak dalej.
- Witaj Geralt, jak miło cię widzieć.
- Ciebie również, Mahmal – odrzekł wiedźmin, po czym uścisnął masywną dłoń małego człowieka. Krasnolud od stóp do głów ubrudzony był sadzą, a na jego głowie znajdowała się śnieżnobiała chusta. Dawała taki kontrast, że Geralt nie mógł na nią patrzeć, gdyż bolały go oczy. – Słuchaj, mam dla ciebie zlecenie – sięgnął do kieszeni, a następnie wyciągnął z niej parę drogocennych kamieni oraz większy kawałek srebra. – Zrób mi z tego naszyjnik z w kształcie wilka.
- Dla Pat zapewne? – uśmiechnął się Mahmal. Wiedźmin pokiwał jedynie głową, że tak. – Nie za dużo ma tych wilków na sobie? – zaśmiał się marszcząc jednocześnie swój wielki nos, który przypominał ziemniaka.  
- Czuję, że tak ma być – odrzekł sucho. – Nie pytaj – machnął dłonią po czym spojrzał na zdziwionego krasnoluda. - Tutaj masz pieniądze – wiedźmin rzucił woreczek, wypełniony hałasującymi monetami, woreczek, na drewniany stolik, obok Mahmal’a.
- Dziękuję – rudobrody odrzekł po chwili zamyślenia – Bywaj Geralt! – zawołał wesoło do wychodzącego mężczyzny. Przyzwyczaił się już, że wiedźmin nie jest zbyt rozmowny. Zawsze mówi krótko i na temat.
- Bywaj.

***

- Mike spotyka się z taką jedną, Anną – wyjaśnił Norman, po czym spojrzał na reakcję reszty. – Musiał wyjechać z nią, do jej rodziców – dodał po chwili z uśmieszkiem na twarzy. Joe i Brad spojrzeli na siebie ze zdziwieniem na twarzy i szeroko otworzonymi oczami.
- I tego nam się bałeś powiedzieć Dave? – Delson zaśmiał się, a po chwili podszedł do basisty i uderzył go w ramię. Farrell wymusił uśmiech na swojej, bladej ze stresu ,twarzy. Czuł się okropnie z faktem, że musi okłamywać zespół. Jednak dobrze wiedział, że nie miał innego wyjścia, bo albo Mike zrobiły mu krzywdę lub Reedus. Basista przełknął cicho ślinę, po czym spojrzał na rozbawionych kolegów.
- Dobra, to ja lecę, bo mam coś do załatwienia – Norman oznajmił tylko i wszedł bez żadnego większego pożegnania. Pozostali rozsiedli się wygodnie w fotelach i zaczęli pić herbatę, przygotowaną przed Dave’a. Po chwili rudzielec poczuł delikatne wibracje. Wyciągnął telefon z kieszeni, a po chwili odczytał sms’a, którego przed chwilą dostał.
,, Jeśli piśniesz choć słówko, to ujebie ci nogi przy samej dupie <3 ‘’
- Chociaż postarał się z tym serduszkiem – Farrell pomyślał i ponownie przełknął ślinę. Jak tak dalej pójdzie, to zaślini się na śmierć. Żeby nie przyciągać niepotrzebnej uwagi chłopaków, odłożył Iphona na stół i rozpoczął zupełnie inny temat. – To kiedy zabieramy się za teksty? – rzekł popijając herbatą.
- Słuchaj, ja nie mam zamiaru rozpoczynać niczego bez Chestera i Mike’a. Zresztą, nie oszukujmy się. Nikt z nas nie umie napisać nic lepszego nić ,, świeci słońce nam polem’’ – zaśmiał się Brad.
- Skąd wziąłeś ten tekst? – Joe wybuchł śmiechem i zaczął wycierać się koszulą, gdyż cały się opluł. Dave zrobił się cały czerwony widząc męczącego się Hahna.
- Ten tekst niczym ,, Stała krowa na polu i meczy’’ – dodał po chwili Farrell.

- Ale przecież krowy muczą… - Brad podrapał się po głowie. 
- Cicho, to była moja spuścizna artystyczna.
- Zrobiło się niesmacznie Dave - Joe zrobił obrzydzoną minę, po czym wybuchł śmiechem. 




Witajcie Kochani <3
Dzisiaj dodałam krótki rozdział, za co bardzo Was przepraszam. ;-;
Dzisiejszy post był pisany bez weny, więc proszę o wyrozumiałość.

No nic. Czekam na komentarze i do zobaczenia wataho. <3

wtorek, 7 lipca 2015

XVIII



- No, Mike jest… - dalszą wypowiedź Dave’a przerwało głośne pukanie do drzwi. Farrell oddychając z ulgą wstał z fotela i ruszył w stronę drzwi. – Zaraz osobiście podziękuję tej osobie – pomyślał i uśmiechnął się pod nosem, zostawiając Brada za sobą. Wziął głęboki oddech i otworzył.
- Witam pana – Joe zarzucił radośnie, po czym podał rękę basiście. Po wesołym powitaniu razem poszli do salonu, gdzie czekał zdenerwowany Delson.
- To ja może zrobię herbatę – rudzielec oznajmił, a następnie udał się do kuchni. Wlał wodę do czarnego czajnika, a po chwili go włączył. Sprawdzając, czy wszystko działa jak należy, podszedł do szafki i wyciągnął trzy szklanki. Gdy prawie wszystko było gotowe, wsypał listki zielonej herbaty, a następnie zalał je, ugotowaną już, wodą.  Zrobione napoje, ostrożnie zaniósł do pokoju, gdzie czekali na niego przyjaciele. Ich miny wydawały się lekko przerażające. Szczególnie u Brada.
- No – Hahn zaczął poważnie, po czym rozsiadł się wygodniej na fotelu. Farrell cicho przełknął ślinę. Wiedział bowiem, że teraz nic nie uratuje go przed wyjawieniem tajemnicy. Serce waliło mu jak szalone, a oddech wyraźnie przyspieszył – To kiedy dostanę coś do jedzenia? – Joe spytał, zachowując groźną minę. Dave wybuchnął śmiechem, jednak, gdy ujrzał niezadowolonego Brada, przestał.
- Miałeś mi coś powiedzieć, czyż nie? – Delon rzucił sucho i nieprzyjemnie.
- Tak, wiem – Farrell odrzekł bez przekonania, a następnie spuści wzrok. Dobrze wiedział, że los tylko raz uratował mu tyłek i nie zrobi tego więcej. – No trudno, najwyżej mnie zabije – pomyślał i uśmiechnął się z przymusu. – No to ten…
- Witam państwa serdecznie! – do mieszkania wszedł Norman. – Przyszedłem wyjaśnić co z Mike’iem – Dave odetchnął z ulgą, łapiąc się za klatkę piersiową. – Bo widzicie, rudzielec już wiedział, ale nie mógł tego powiedzieć, bo Mike by go chyba zabił – zaśmiał się.

***

Szelest liści stawał się coraz głośniejszy, a postać wydawała się jeszcze większa niż na początku. Mike widział jedynie świecące oczy, które zbliżały się w szybkim tempie. Zbyt szybkim.  Shinoda myślał, że zaraz upadnie na ziemie, bo jego nogi stały się jak z waty. Serce zaczęło walić mu tak, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej i uciec w pobliską trawę.
- Kurwa, pięknie – zza krzewów wyłonił się wściekły Lambert. Mike zastygł w miejscu.  Wiedźmin podbiegł do dziewczyny i podniósł ją bez większych przeszkód, przekładając ją sobie przez ramię. – No na co czekasz? – wycedził przez zęby do Shinody, po czym ruszył w głąb lasu. Biegł jak najszybciej potrafił, przeskakując umiejętnie nad większymi wgłębieniami i wzniesieniami. Teraz nic się nie liczyło, oprócz Pat. Nie zważał nawet na lekkie bóle w nodze, które ostatnio mu towarzyszyły. – Cholera, wytrzymaj Lambert – pomyślał i przyspieszył jeszcze bardziej, zostawiając muzyka w tyle.  Kiedy Mike ocknął się, wiedźmin był już daleko. Otwierając szeroko oczy, szybko zgarnął unoszące się na tafli wody rękawice Pat i  zaczął biec za mężczyzną, który kładł właśnie kobiece ciało na swojego wierzchowca. Po chwili sam też się tam znalazł. – No dalej – zarzucił sucho i wyciągnął wielką ręką w stronę zbliżającego się już Spike’a. – Trzymaj się mocno – dodał, czekając, aż Shinoda zajmie miejsce. Gdy brunet złapał Lamberta niepewnie i  z lekkim grymasem na twarzy, koń ruszył. Pędzili przez mroczy las, pełen dzikich stworzeń  i różnorodnych potworów. Wszystko działo się tak szybko, że Mike nie zauważył, biegnących równolegle z nimi, wilków. Wiedźmin słyszał ich obecność, jednak  miał poważniejsze problemy, jedyne co zrobił, to sięgnął po jeden z dwóch mieczy na plecach, by w razie potrzeby, odeprzeć atak.  Koń galopował wśród dość blisko osadzonych siebie drzew, między którymi umiejętnie się przemieszczał, nie zahaczając o żadne z nich. Gdy Shinoda spostrzegł wreszcie biegnącą obok watahę, zaczął delikatnie wiercić się z nerwów, denerwując przy okazji Lamberta, który próbował zachować zimną krew. Wilczury zaczynały zbliżać się do pędzącego konia. Pewnie zwykły wierzchowiec już dawno zacząłby gnać na oślep, gdyby zobaczył grożące mu niebezpieczeństwo. Jednak ten zaślepiony i uspokojony był Znakiem Aksji, który Lambert szybko  nakreślił w powietrzu, puszczając  lejce. W tym czasie balansował na ciele pędzącego Grer’a, trzymając się jedynie za pomocą mięśni nóg. – Po mojej lewej stronie masz nóż – przerwał patrząc na zbliżające się wilki. – Wyciągnij go. Wiesz, tak w razie czego – dodał po chwili i zmrużył oczy. Używał właśnie swoich zmysłów, by upewni ć się, czy nic groźnego nie stoi im na drodze. – Kilka utopców po prawej, po lewej ghule. Uda się – pomyślał i uśmiechnął się delikatnie pod nosem.  Shinoda w tym czasie trudził się wyciągnięciem ze specjalnego pokrowca, przyczepionego do pasa  od skórzanych spodni Lamberta, noża, którym w razie potrzeby, miał się bronić. Niezbyt wychodziło mu to jedną ręką, więc postanowił zaryzykować i użył drugiej dłoni, puszczając się jednocześnie kurtki wiedźmina. Nie było to dobrym pomysłem, bowiem już po chwili stracił równowagę i spadł z konia, szczęśliwie zahaczając o wystającą pętle z grubego sznura. Uśmiechem losu było również to, iż Grer należał do wysokich koni i wisząc w powietrzu, Mike jedynie jeździł czarnymi kosmykami włosów o wystającą trawę. Jego ciało co chwilę uderzało o wierzchowca powodując, że Shinoda nie mógł unieść górnej części ciała i złapać za linę, więc po paru nieudanych próbach, odpuścił sobie. Lambert na początku próbował nie zwracać uwagi na potrzebującego pomocy muzyka, lecz po chwili, gdy dostrzegł, że wilki zbliżyły się już dostatecznie blisko, postanowił coś zrobił. Podczas, gdy koń pędził przed siebie, wiedźmin zgrabnie obrócił się i usiadł tyłem do głowy wierzchowca, chowając jednocześnie miecz w pochwę, przyczepioną do jego ciała.  Mocno zahaczył jednym butem o uzdę, odbił się zwinnie, łapiąc jednocześnie dłonią, wystający element siodła.  Wisząc drugą nogą w powietrzu, obniżył się na tyle ile pozwalały mu siły w trzymającej, siedziska, ręce. – Spróbuj się podciągnąć i chwycić mnie za dłoń! – Lambert krzyknął, po czym wyciągnął dłoń w stronę męczącego się mężczyzny. Shinoda próbował z całych sił, lecz nie wychodziło mu to. Wiedźmin zmarszczył czoło widząc bezsilnego muzyka i zbliżającego się do niego białego wilka, którego ślepia przypominały czerwone rubiny. Dobrze zbudowany ,,żmijooki’’ (tak wołali na wiedźminów ludzie) podniósł się, ponownie wybił się w górę i zgrabnie stanął obiema nogami na koniu. Łapiąc równowagę i rozstawiając  stopy w odpowiedniej od siebie odległości, próbował złapać za sznur, na którym uwiązany był Shinoda. O mało nie spadając z Grer’a, chwycił za linę i z całych sił pociągnął za niego, sprawiając, że Mike przez chwilę znalazł się w powietrzu. W tym czasie Lambert szybko skoczył na siodło, a po sekundzie, Spike oklapł idealnie za nim. Muzyk wciąż nie wiedział co się wokół niego dzieje. Nie miał pojęcia jak i kiedy znalazł się z powrotem na koniu, który zachowywał się tak, jakby niczego nie czuł i nie zauważył. Wciąż pędził otoczony warczącymi wilkami, które próbowały go kąsać w nogi. Lambert wiedział, że inaczej nie dotrą z tej wyprawy cali, musiał to zrobić. – Koń dotrze sam do zamku. Tam zawołaj Vesemira i opowiedz co się stało, jasne? – wiedźmin odwrócił się do Shinody, który pokiwał głową, że rozumie. Nieoczekiwanie mężczyzna zeskoczył z wierzchowca, wyciągając jednocześnie stalowy miecz. Mike nie kojarząc z początku faktów, siedział oszołomiony. Po chwili zauważył jak ciało nieprzytomnej Pat, osuwa się z konia. Szybko przysunął się bliżej kobiety i złapał ją, by nie spadła.

***

Gdy Lambert wylądował wśród rozwścieczonej watahy, był gotowy na wszystko. Uginając lekko nogi w kolanach, by w każdej chwili móc zwinnie uniknąć ataku, spoglądał powoli na, szczerzące dumnie swe białe kły, wilki. W pewnym momencie, jeden z nich, biały,  najprawdopodobniej samiec alf, rzucił się w kierunku wiedźmina, który odepchnął go na dużą odległość wielkim podmuchem wiatru, za pomocą Znaku Aard. Zwierze upadło, nieszczęśliwie nabijając się na wystający, ostro zakończony kamień. Mocno krwawiąc, podniósł się i wolnym krokiem dołączył do atakującej w tym czasie watahy.
- Nie ma tak łatwo, skurwielu – zaśmiał się pod nosem i przygotował miecz. Lambert zwinnie omijał skierowane z jego stronę kły i pazury, robiąc zgrabne piruety, raniąc kilka z nich. Idealnie przecinał wilczą skórę, odcinając łapy i pyski. Kiedy kolejny z nich rzucił się na wiedźmina, opadł z powrotem na ziemię bez łba, który uderzył o glebę z dziwnym mlaśnięciem mięsa.  Gdy wybił większość, resztę postanowił spalić za pomocą Znaku Igni. Ułożył palce  odpowiednio, a następnie z jego dłoni polał się  ognisty strumień, który przepalił grubą wilczą skórę, powodując natychmiastowy zgon. Wykańczając ostatki  watahy, zupełnie nie zwrócił uwagi na najważniejszą rzecz – nie chronił pleców. Pozornie niegroźny już wilk, który mocno krwawił, zakradł się od tyłu i nieoczekiwanie uderzył, wgryzając się z całej siły w łydkę mężczyzny. Ten odruchowo złapał się za zranione miejsce i przeklął pod nosem. Dwa pozostałe wilczury zaatakowały od przodu, w momencie, gdy wiedźmin rozprawiał się z alfą, rozszarpując skórzaną kurtkę i raniąc okropnie rękę Lamberta, trzymająca miecz. Po chwili stalowa broń upadła na glebę, wydając głuchy dźwięk. Zwierzęta wskoczyły na ciało bezradnego mężczyzny, sprawiając, że i ten runął na ziemię. Gryząc gdzie popadnie, sprawiały ogromny ból i cierpienie leżącemu. Nie mógł się podnieść, mimo całej siły, jaką wkładał i nadal stawał się pożywieniem dla głodnych zwierząt. W pewnym momencie zupełnie wykończony zamknął powieki i ostatkiem sił ułożył Znak, który wydobył z mężczyzny magiczne pole, które odepchnęło wilki na większą odległość. W tym momencie Lambert poparł się na jednej ręce, a drugą, z trudnościami, podniósł miecz. Po chwili wstał, okropnie chwiejąc się na nogach i wysunął miecz lekko do przodu, by skaczący w jego stronę wilczur, nabił się. Udało mu się. Uwalniając miecz od grubego cielska, ułożył z palców Znak Aksji, by zapanować nad alfą, który automatycznie zaczął walczyć po stronie wiedźmina. Nie zastawiając się nad niczym, rzucił się z kłami na kolegę z watahy, zabijając go. Po chwili wiedźmin chwiejnym krokiem podszedł do białego samca i  jednym ruchem odciął mu głowę. Schował po chwili miecz i ruszył przed siebie wolnym krokiem. Szurając po ziemi, mijał martwe, ociekające krwią, lub spalone cielska. Sam nie wyglądał lepiej. Czerwona maź sączyła się z niego strumykami, a oczy były ledwo otwarte. Po chwili stracił czucie w nogach i uderzył plecami o twardą ziemię.  Bezradnym wzrokiem wpatrywał się w szumiące, zielone korony drzew. Nie zwracał nawet uwagi na latające nad nim złowrogie kruki. W jego głowie pojawiła się pustka. Z całych sił próbował zachować przytomność, lecz po chwili nie dał już rady. Ciemność…

***

Gdy Shinoda wrócił wraz z Pat do zamku, wesoło przywitał ich Vesemir. Lecz, kiedy ujrzał ciało nieprzytomnej dziewczyny, uśmiech powoli znikał z jego twarzy. Pytającym wzrokiem spojrzał na Mike’a, który siedział nieruchomo na koniu Lamberta.
- Eskel! – wykrzyczał nagle staruszek, po czym podszedł do wierzchowca. Nagle zza rogu pojawił się wysoki mężczyzna. O wiele wyższy od Shinody i Vesemira. Po jego twarzy ciągnęła się okropna, półokrągła blizna, która biegła od kącika ust przez cały policzek, aż do ucha. Muzyk stwierdził, że to kolejny wiedźmin po wiszącym na jego szyi, wisiorze w kształcie łbie wilka. Mężczyzna szybko chwycił Pat i pobiegł z nią do zamku. Najstarszy z nich, ruszył  za Eskelem. Mike nadal siedział nieruchomo na koniu i patrzył w jeden punkt. Jednak po chwili wierzchowiec stanął dęba, zrzucił siedzącego na nim muzyka, a następnie pogalopował w otwartą przestrzeń.  Vesemir wpadając do głównego holu, podbiegł szybko do stołu i zrzucił wszystko, co się na nim znajdowało, na kamienną podłogę. Niedługo po tym, na drewnie znalazło się ciało dziewczyny. Po chwili w pomieszczeniu również znalazł się Shinoda, który niepewnym krokiem, szedł w stronę wiedźminów.
- Co jej się stało? – spytał oschle Eskel, nie patrząc nawet na Spike’a.
- Sam nie wiem – przerwał, bo wiedźmin z blizną przez pół twarzy, zaczął przybliżać się do niego.
- Jak to nie wiesz. Mów przybłędo – wysoki mężczyzna, z wilkiem na szyi, syknął groźnie. Shinoda przełknął cicho ślinę, a jego ręce zaczęły trząść się jak galareta.
- No zaczęła płakać krwią, a potem zemdlała – wyjaśnił szybko.
- Yennefer! – Vesemir krzyknął nagle, nie zwracając uwagi na przerażonego muzyka. Po chwili po schodach zeszła piękna kobieta, o fiołkowych oczach i kruczych, kręconych włosach. Ubrana była w czerń i biel, a z jej twarzy bił ogromny spokój.
- Co się stało? – spytała ciepłym głosem i spojrzała na zaniepokojonego starca. Eskel stał do niej tyłem, ponieważ patrzył zabójczym wzrokiem w brązowe, pełne strachu, oczy Shinody.
- Pat…
- Co z nią? – przerwała wypowiedź Vesemira, po czym spojrzała na ogromny stół, na którym leżała dziewczyna. Kobieta o fiołkowych oczach, obrzuciła szybko pytającym spojrzeniem  starca, a następnie podbiegła do Pat.
- Ponoć płakała krwią – oznajmił Eskel, nadal nie spuszczając oczu z Mike’a.
- Nie… - przerwała. – To nie może być to... – wydusiła z siebie, schowała usta w dłoni i próbowała powstrzymać swój płacz. – Moja córeczka…



Witam serdecznie. Już z samego początku powinnam dostać ochrzan za słabo rozwinięty wątek zespołu. Tak wiem. Po porostu nie mogłam z siebie nic wydusić. ;-; Mam nadzieję, że następnym razem uda mi się to lepiej napisać. No nic. Mam nadzieję, że się Wam chociaż trochę spodobał. ;-;
Czekam na komentarze, moja wataho! <3 xD
Szablon wykonany przez Calumi