niedziela, 27 grudnia 2015

XXX



Widząc fragment czarnej tkaniny na płocie, zatrzymał konia niemalże natychmiast. Zsiadł zręcznie i nie zwracając uwagi na przechodzących wieśniaków, trzymając wierzchowca za lejce, podszedł  do prowizorycznie powbijanych pali, zbitych znalezionymi w pobliskim lesie większych, prostszych gałęzi sosny, czy dębu. Cały obraz ogrodzenia dopełniały, niechlujnie wystające, zardzewiałe gwoździe. Tak jak podejrzał. Kawałek czarnej koszuli należał do Pat. Cały nasiąknięty jej charakterystycznym zapachem. Delikatnym zapachem arbuza i jabłka. Geralt dobrze wiedział, że jeśli chce dowiedzieć się czegokolwiek o córce, musi wejść do, znajdującej się obok, karczmy. Przywiązał wcześniej konia do specjalnie przydzielonego miejsca, a po chwili udał się w głąb śmierdzącej speluny.
- Że też nie mogła wylądować gdzie indziej – pomyślał zamykając za sobą drzwi, albo raczej puszczając je po drodze tak, by trzasnęły z niemałą siłą i wydały z siebie charakterystyczny huk. W środku panowała duchota, jaką zwykło spotykać się w podobnych miejscach. Miejscach zapełnionych tutejszymi hlejusami i największym szlamem. Stali bywalcy siedzieli w grupach przy dużych, dębowych stołach i ciesząc się z przeżytych przygód, popijali najtańsze piwo. Ciche skrzypnięcie towarzyszyło Geraltowi z każdym kolejnym krokiem. Kiedy znalazł się przed ladą, karczmarz widocznie przełknął ślinę, lecz próbował ukryć to lekkim uśmiechem, jednocześnie przegryzając, wyrobiony już od zębów, patyczek, który gdyby tylko mężczyzna dał upust swoim emocjom, złamałby się w mniej niż pięć sekund.
- Czy była tu białowłosa dziewczyna z raną na lewym policzku? Miała na sobie czarną narzutę i czarną koszulę – wiedźmin spytał oschle i zimno, lecz nie miał zamiaru nikogo zastraszać. Karczmarz podrapał się chwilę po brązowej czuprynie, pogryzł parę razy drewniany patyczek, a następnie zmarszczył czoło, by dać do zrozumienia Geraltowi, że próbuje sobie przypomnieć. A wilkowi takie  szopki się nie podobały, tym bardziej, że zależało mu na odpowiedzi, jak najszybciej. Poczekał jeszcze chwilę i spoglądał wrogim wzrokiem na, stojącego przed nim, mężczyznę. – Była, czy nie? – uderzył pięścią w ladę.
- Była panie, była – powiedział wreszcie przestraszony człowiek ubrany w wiejskie łachmany. – Wpadła tu wczoraj, cała zmarznięta, mokra. Panie, niczym szczur, taka morka – dodał pospiesznie, widząc zniecierpliwienie wiedźmina. I nie wiedział co poczynić dalej, bo twarz Geralta, zupełnie jak kamień,  nie zmieniła się, jak wcześniej widział niezadowolenie, teraz ono gościło dalej.
- I co tu robiła?
- Cóż. Szukała schronienia i jedzenia. A ja biedny, nie wiedząc co robić, nie mając gdzie jej przechować, zaproponowałem tylko żarcie – opowiadał przegryzając patyk. Geralt robił się zły. – No i wyszła z tym, co jej dałem. Ot, koniec historii – dodał po chwili z zadowoleniem na twarzy.
- Łżesz – wiedźmin spojrzał się na brudny, od resztek zakrzepłej krwi, blat. – Łżesz jak pies – utkwił swoje kocie oczy, przeszywające strachem i chłodne w lekko wystraszonych ślepiach karczmarza.
- Prawdę mówię.
- Tej, biały. Zostaw go – odezwał się nagle jeden z siedzących przy stole z tyłu. Geralt nawet nie raczył na niego spojrzeć. Dalej wpatrywał się w gryzącego patyk mężczyznę. – Chcesz wiedzieć co się stało z tą twoją białowłosą dziewuszką? Proszę bardzo. Lekko się z chłopcami zabawiliśmy tamtejszej nocy.
- Oj ładnie, ładnie – dopowiedział drugi.
- Tylko nieco się wierciła – Wilk dalej nie zwracał uwagi na wypowiadających się oprychów. Był zły. – Żebyś widział jaka była zadowolona. Aż te jej niebieskie oczycha na wierzch wyłaziły.
- Milcz.
- Bo co? Z tobą też mamy się zabawić? Spokojnie. Dla ciebie mamy równie dobrą zabawę – słychać było cichy szelest, dobiegający od strony wcześniej wypowiadających się mężczyzn. A był to szelest wyjmowanych noży.
- Precz, bo zabiję.
- Patrzcie jaki odważny. Myśli, że odważny w gębie, to i bić się potrafi – chwytając mocniej nóż, zamachnął się, by wbić ostrze w ofiarę. Jednakże wiedźmin dobrze przewidział ruch oprycha i zręcznie obracając się na pięcie, zrobił piruet wyciągając jednocześnie miecz z pochwy. Ciął bezbłędnie, odłączając głowę czarnowłosego mężczyzny od reszty ciała. Krew polała się na brudny blat, pozostawiając po sobie niezmywalne ślady. Twarz zaprawionego w boju chłopa wpatrywała się szklistymi oczyma na resztę jego kompani, która dzielnie przygotowywała się do jatki, a krew z jego tętnicy lała się strumyczkiem na trzeszczącą podłogę. Wiedźmin pełen złości czekał na następnych śmiałków. Nie brakowało ich. Trzech prawie, że jednocześnie rzuciło się na Geralta z nadzieją, że ilościowo muszą wygrać. Ten czekał na nich, poprawiając, opadłe na mokre czoło, białe włosy. Wilk nachylił się najpierw unikając pięści pierwszego, tylko po to, by za chwilę odstawić prawą nogę nieco dalej i odrąbać, chętną do bitki łapę. Za chwilę kolejna głowa i pół ciała dołączyły do krwiodajnych ludzkich befsztyków. Geralt był zły. Nie czekał na resztę i  sam wyszedł z inicjatywą. Zaczął od przecięcia tchawicy, potem przebicia serca, a dwóch ostatnich potraktował Znakiem Igni. Karczmarz dopiero teraz dowiedział się, jaki człowiek potrafi wydobyć z siebie krzyk. Przeszywający bólem krzyk, który zachodził w pamięć, przypominając o sobie każdej nocy.  Wiedźmin sprawił, że ich twarze stały się czarnym, jak smoła surowcem. Wściekły odwrócił się i spojrzał na karczmarza, który z tego wszystkiego, zsikał się w wiejskie łachmany. Wiedźmin omijając porozrzucane na hałasującej podłodze, wnętrzności oraz inne części ciała, podszedł do mężczyzny i chwyciwszy go za ubranie, bez trudu uniósł do góry.
- Gdzie ona jest?
- Panie, pojechała. Nie wiem gdzie, ale pojechała. Chyba  na zachód. Nic jej nie zrobili, owszem chcieli, a nie zrobili, przysięgam, przy… - po czym zamilkł udławił się drewnianym patyczkiem, który wyrobiony był już od zębów. Geralt puścił karczmarza  i brudny od ludzkiej krwi opuścił gospodę, zostawiając jednego niedobitka, który zmarł za parę minut na zawał. Wiedźmin wsiadł na konia i ruszył na zachód, tak jak wspomniał mu karczmarz. Bogu winny karczmarz, który lubił przegryzać swój ulubiony, drewniany patyczek.

***

Odgarniając czarne włosy z czoła, wędrował spokojnie szarym, lekko zniszczonym chodnikiem, z którego już dawno uciekło życie. Zielone liście cicho szeleściły nad głową Shinody i gładziły uszy pięknym koncertem. Jedynymi gościami parku byli bezdomni, bądź ludzie mający duże problemy życiowe. Siadali oni na ławkach i wpatrywali się w, wyładniające się między listkami, rozgwieżdżone niebo z pytaniami do Boga, skargami, narzekaniami. Winiąc Pana, często nie dostrzegali własnej, człowieczej winy, która towarzyszy każdemu z nas, nie ważne, w jakiej części wędrówki swojego życia, jest. Miotając się między ważnymi decyzjami, nie mamy pojęcia, czy wybraliśmy dobrze, czy wręcz przeciwnie. Odpowiedz otrzymujemy jakimś czasie. Często za późno, by uniknąć konsekwencji za podjęte ścieżki. Najtrudniejsze jest to, iż nie potrafimy się przed tym obronić, otrzymując cios prosto w serce, które nie było jeszcze skrzywdzone. Później trafiamy na kolejne życiowe zasadzki, otrzymując coraz więcej obrażeń, przez co serce wygląda jak podziurawiony ser. Mike spojrzał na dziewczynę wpatrującą się we własne dłonie, a w nich, po dłuższym wpatrywaniu, dojrzał małe zdjęcie z wizerunkiem jakiegoś chłopaka. Nie płakała. Gładziła delikatnie palcem twarz na kartce z uniesionym lewym kącikiem ust. Wiedział, że straciła go, straciła w najgorszy możliwy sposób, widząc jego śmierć. Wiedział, że dała mu swoją miłość, bo ci, którzy najbardziej kochają, nie obwiniają Boga o swoje cierpienie. Shinoda uśmiechnął się lekko i powrócił do wpatrywania się w szary chodnik oświetlany przez uliczne lampy. Dając wiatrowi możliwość popisu, zamknął oczy i oddał się prawie w całości porywom niewidzialnego przyjaciela. Czuł jak na ciele pojawia się gęsia skórka, a włosy odprawiają własny taniec. Szybko powrócił do rzeczywistości, gdy usłyszał cichy szelest łamanych gałęzi z jego lewej strony. Wiedział, że nie jest sam. Przez chwilę ogarnęła go ciekawość, potem delikatna obawa, po czym wszystkie towarzyszące mu uczucia, przerodziły się w   chęć zabijania. Sam nie wiedział czemu właśnie tak jego ciało reagowało na wiedźmińskie specyfiki, lecz chciał odczuwać ten stan w nieskończoność. Stwierdził, że nie może doprowadzić nieznajomych do miejsca, w jakie się udaje, więc zboczył z kursu, delikatnie skręcając w lewo. Gdyby nagle, ostro skręcił w bok, dałby do zrozumienia, że goście nie są mile widziani i sprowokowałby do ataku przybyszów, a w przecież to on chciał zrobić zasadzkę. W razie, czego chwycił za pistolet umocowany w okolicy uda, by móc się obronić. Dobrze wiedział, że towarzysze nie mają broni. Chcieli zabić go po cichu. Słyszał także ich zawahania, szybki, lecz cichy oddech. Szelest wyciąganego sztyletu rozbrzmiał muzykowi w uszach, powodując zmrużenie oczu i zmarszczenie czoła. Shinoda ponownie odgarnął czarne kosmyki i splunął w prawo. Szedł spokojnie, jak gdyby nigdy nic, jakby był głuchy. A to dawało mu przewagę, gdyż napastnicy nie spodziewali się jakiegokolwiek problemu z cichym zabójstwem. Słyszał kroki za sobą. Ciężki, wysoki mężczyzna o głośnych butach, nie dało się go nie słyszeć. Reszta czaiła się między drzewami dzierżąc w dłoniach kije, łomy, czy sztylety. Gotowi by zabijać. Niedostatecznie gotowi, by umrzeć. A wiatr targał ich ciuchami, włosami, wpadał w zmrużone oczy. Księżyc blado oświetlał ich gotowe do mordu twarze, a liście delikatnie tłumiły ich szmery, ciche szepty. Mike wiedział, że za chwile ta piękna, wietrzna noc, zamieni się w krwawe żniwa. W jednej chwili ktoś doskoczył do jego tyłu, złapał za kaptur od skórzanej, czarnej kurtki, chcąc odchylić głowę, by zanurzyć nóż w krwi. Shinoda zgrabnie wykręcił się, uciekając szyją przed wędrującym w jego stronę ostrzem. Kopnął nieznajomego w brzuch, a po chwili szybko strzelił mu w czoło. Usłyszał krzyk. Nie zwrócił na to uwagi, gdyż otoczony był przez gromadkę zamaskowanych zabójców. Zacisnął zęby, by po chwili zebrać swój plon. Uchylił się przed lecącym łomem, chwytając jednocześnie leżący na ziemi nóż. Po chwili było o jednego mniej. Padł jak kaczka, brudząc krwią swojego towarzysza. Muzyk strzelał bez pohamowania, a czerwona maź lała się strumieniami. W jego brązowych oczach rysowała się nienawiść, a żądza zabijania opanowała jego ciało. Ręce ani na chwilę nie zadrżały przy wymierzaniu sprawiedliwości, jaką sobie ubzdurał.  Całe to zajście nie trwało dłużej niż pięć minut. Ciała zamaskowanych nieznajomych leżały na trawie, na szarym chodniku, który w końcu nabrał życia, a czerwona barwa zdobiła źdźbła, wnikała między kostki, zalewała ziemię.  Shinoda podbiegł szybko do jednego z mężczyzn, a następnie wyciągnął z jego głowy nóż, by nie zostawić po sobie żadnych śladów. Uciekł, pozostawiając swe ofiary. Ich martwe twarze, blado oświetlał księżyc, a w szklistych oczach odbijały się gwiazdy, które próbowały przebić się przez, dające swój koncert, zielone liście. Teraz nie było już tam nikogo, prócz śmierci.

***

Koń kroczył wśród bujnych traw, wioząc swą właścicielkę, pogrążoną w myśleniach, błądzącej w przeszłości, przyszłości, w snach. Nie zauważyła nawet, gdy znalazła się na granicy Kurty i Partopu. A granicą między tymi dwoma królestwami był las, zwany, przez miejscowych, Czarnym Lisem. Pełno tu było niespodzianek, iluzji, chytrych iluzji. Nikt do końca nie wiedział skąd one się tam wzięły, jednak istniały, żyły własnym życiem. Dziewczyna dopiero po chwili spostrzegła gdzie się znajduje, mimo tego, nie zawróciła. Brnęła dalej w nieznajomą, groźną puszczę. Zacisnęła zęby słysząc ciche, prawie nie wykrywalne szmery i mocniej chwyciła za lejce. Wysokie drzewa o grubych pniach dawały idealne schronienie dla żyjących tu stworzeń, niekoniecznie zwierząt, a bujne trawy były idealnymi miejscami do zasadzek. Zieleń, jaka tu panowała lekko przytłaczała swoją głębią, a dziwny zapach wilgoci stawał się po dłuższym czasie trutką, która wolno usypiała podróżnika. Pat zdążyła wymiotować już pięć razy w ciągu, no właśnie. Sama nie była w stanie określić ile tułała się po tym gęstym lesie. Słońce nie docierało tu nawet między małymi szczelinami. Wielkie liście wysokich drzew idealnie izolowały świat wewnętrzny od zewnętrznego. Kobieta jechała dalej na wiernym rumaku, który dzielnie znosił nieprzyjemne zapachy i pomruki płynące z obydwóch stron. Czasem Znak Aksji dawał swój popis, a niekiedy wystarczył cichy, spokojny szept wiedźminki. Po czterogodzinnym spacerze w Czarnym Lisie oboje nie dawali już rady. Zatrzymali się przy jednym z drzew, by posilić się i napoić. Po krótkim czasie Pat zwróciła wszystko, co zjadła. Siadając bezradnie i opierając się o pień, w jej głowie zaczęło pojawiać się wiele demotywujących myśli. Nie miała ochoty wstawać, pić, jeść. Nawet na odpoczynek nie było jej stać. Błądziła we własnym umyśle, bredząc pod nosem. Jedyne co do niej docierało, to szelest wśród pobliskich krzaków i dziwne zachowanie Hima. Jednak i na reakcję nie miała siły. Znowu zwymiotowała. Tym śliną lub resztkami, których nie wydaliła z siebie za poprzednim razem. Po chwili dostrzegła rozmazaną sylwetkę ogromnej istoty, nie mogła rozpoznać owego stwora. Kiedy nastąpiła ciemność, wszystko było jej obojętne. Słyszała tylko dziki rżenie przestraszonego konia.





Łoł. Witajcie Kochani! Nareszcie udało mi się coś dodać. Nawet nie wiecie ile radości mi to sprawia, pomijając chwilowy brak weny. Czasem ciężko powrócić do swojego rzemiosła i robić to z natchnieniem. ;-; Mam nadzieję, że rozdział się Wam spodobał, więc dajcie znać w komentarzach. :3
Jak minęły święta? Dostaliście to, co chcieliście? U mnie tak średnio jeśli chodzi o trafienie. xD <3 
Bywajcie! 

czwartek, 24 grudnia 2015

Wesołych Świąt!

Kochani nastał ten czas, gdy siadamy z rodziną przy stołach i żremy barszcz. Tak. Właśnie to. A tak naprawdę dzielimy się opłatkiem i składamy życzonka, by potem zasiąść do stołu i delektować się cudownym smakiem pierożków i innych potraw. W te święta chciałabym życzyć Wam wszystkiego co najlepsze, szczęścia, zdrówka, pinionszków, bojfrendów lub girlfrendów (jak kto woli). Abyście zdali szkoły, spędzili swe święta i czas po nich jak najlepiej, w gronie rodziny, znajomych, drugiej połówki. Nie jestem najlepsza pod względem wymyślania życzeń, więc chcę, abyście byli po prostu szczęśliwi. <3 
Jutro, bądź pojutrze pojawi się nowy rozdzialik! 
Bywajcie Kochani! 

niedziela, 6 grudnia 2015

Przepraszam

O losie. Czasem chciałoby się usiąść i się zabić długopisem. Wybaczcie za bark aktywności z mojej strony, ale moje technikum nie daje mi szansy, by cokolwiek napisać. Chciałabym sobie wmówić, że poprawię się na moje ferie, które mam w styczniu, lecz nie jestem pewna. Przygotowanie się na zaliczanie semestru, który zawaliło się z dwóch/trzech przedmiotów wymaga trochę czasu. Mimo tego, postaram się, zrobię wszystko co w mojej mocy, byście mogli dostać nowe notki. Tak samo chciałam przeprosić Tych, których blogów nie zdążyłam przeczytać, bądź skomentować. Zrobię to w najbliższym wolnym czasie. Jeszcze raz przepraszam i do następnego. Mam nadzieję, że Wy nie macie problemów z zagrożeniami. <3
Bywajcie! 

Szablon wykonany przez Calumi