poniedziałek, 31 sierpnia 2015

XXVII

Bal rozpoczął się równo o osiemnastej. W ostatniej chwili ogłoszono gościom, że impreza odbędzie się bez masek, a główną atrakcją będzie występ znanego na całe królestwo i dalej, barda, Mistrza Jaskra. Geralt miał nadzieję, że dojdzie do spotkania z poetą i dłuższej konwersacji. Jednak znał Yennefer zbyt dobrze, by spodziewać się wspólnego wypadu wraz z przyjacielem na dobre wino lub piwo, zresztą, nie wypadało zostawić towarzyszki samej na balu, na którym zjawić się mieli wybitni goście. Czekając przy stole na kobietę, strzepnął z czarnego dubletu, ozdobionego szarymi wzorami kwiatów lilii, większy pyłek, wykrzywiając usta z niezadowolenia. Spojrzał ukradkiem na antracytowe buty zakończone delikatnymi, szpiczastymi końcami i srebrnymi elementami w okolicach kostki. Klął w duchu, że dał się na to namówić, przecież wyglądał jak skończony pajac ubrany w za ciasny i nieładny dublet, o butach wolał zapomnieć, bo właśnie one przelały czarę goryczy. Nie dość, że czuł się w pewien sposób upokorzony, to w dodatku nie mógł swobodnie ruszać kończynami, a hebanowe spodnie w znaczny sposób  nie dawały wytchnienia jego męskości. Ponownie przeklął w głowie, a następnie zmarszczył czoło z niezadowolenia, po ty, by idąca w jego stronę Yennefer zobaczyła, że jest bardzo niezadowolony. Jednak ona wygięła usta  koloru fioletowych, dojrzewających na małych gałązkach, winogronek i spojrzała na niego fiołkowymi, pełnymi zachwytu oczami. Na powiekach dominował czarny kolor, a jej rzęsy stały się dłuższe niż zawsze. Geralt mimo wielkiego niezadowolenia ze względu na ubranie, w jakim musiał chodzić, uśmiechnął się delikatnie i ponownie przeklął w głowie, tym razem  pozytywnie. Jej atrakcyjną figurę podkreślała smolista suknia z zaokrąglonym dekoltem. Rękawy były dość specyficzne, bowiem odkrywały ramiona i biegły dopiero od dwóch centymetrów nad łokciem do nadgarstka, a kończyły się kruczymi piórami, mieniącymi się kolorami zieleni, szarości i granatu, pięknie szeleszczącymi wraz z podmuchami wiatru, niczym rosnące listki na gałązkach małego krzaka.
- Pięknie wyglądasz – wyszeptał, po czym delikatnie chwycił jej czarne loki, by móc otulić nos pięknymi perfumami. Bez i agrest. Nie odpowiedziała, lecz skinęła głową i podeszła do niego bliżej, by spleść nierówny koszyczek z ich dłoni i powędrować wśród gości.
Mijali wiele poważnie wyglądających par, wiele unoszących głowy do góry przy każdym mniej ważnym gościem, lecz na czarodziejkę i wiedźmina nikt nie próbował nawet krzywo spojrzeć. Sam wzrok i chód Geralta wzbudzał niepokój u bawiących się tu uczestników, na dodatek, jego rana w okolicach lewej piersi od czasu do czasu dawała się we znaki, powodując marszczenie czoła i mrużenie oczu. Yennefer szła dumnie jak paw oblewając wszystkich dookoła falą wyższości, która brnęła z fioletowych tęczówek, zresztą, nie bez powodu. Uczestniczenie w balu w towarzystwie tak przystojnego mężczyzny było czymś w rodzaju wygrania wielkiej fortuny. Oboje z delikatnymi uśmiechami kroczyli obok długiego stołu, przykrytego białym obrusem, ozdobionym beżowymi kropeczkami, które połączone były ze sobą cienkimi, brunatnymi liniami. Jedzenie w złotych misach oraz napoje w gustownych naczyniach, prezentowały się niezgorzej niż przechadzający się po ogromnym ogrodzie, gości. Drogie sery, importowane zza morza ciemnozielone oliwki, ryby z dalekich i niedostępnych dla zwykłych rybaków, ryby oraz najlepsze wina i alkohole. To wszystko sprawiało, że bal należał do najbardziej prestiżowych i burżuazyjnych imprez w Krajach Północy. Lecz nawet ta informacja nie zmieniała podejścia Geralta do tego wszystkiego. Kiedy mężczyzna zobaczył, że w ich kierunku kroczy równie dumna para, przeklął w głowie, za co został szybko skarany wrogim wzrokiem jego towarzyszki, która po chwili złości, jak gdyby nigdy nic, odwróciła wzrok ku stojącym przed nimi uczestnikom balu.
- Witaj Sara – Yennefer wykrzywiła fioletowe usta w fałszywy uśmiech. Jednak tylko Geralt wiedział o tym, że jest on nieszczery. Kobieta w zielononiebieskich oczach miała na sobie zwiewną, odkrywającą prawie całe piersi, morską sukienkę z czarnym paseczkiem owiniętym wokół zgrabnej talii. Na szyi znajdował się naszyjnik z białych kamyczków, a na jego środku wyróżniała się większa, czarna perła, która połyskiwała od czasu do czasu, śnieżnym światełkiem, odbijając promienie światła biegnące od tutejszych, ogrodowych latarni. Dość krótka sukienka odkrywała zgrabne nogi aż do połowy ud, ukazując również smoliste buty, idealnie prezentujące się wraz z wisiorkiem.
- Yen, miło cię widzieć – blondynka również uśmiechnęła się i skinęła lekko głową, patrząc na Wilka. Ten uśmiechnął się nieładnie i jakby z przymusu, jednak nikt nie zwrócił mu na to uwagi, gdyż taka mimika twarzy idealnie do niego pasowała. Zaś mężczyzna stojący obok Sary, chwycił delikatnie małą dłoń Yennefer i ucałował najpiękniej jak potrafił, co oczywiście nie spodobało się Geraltowi, który cicho kaszlnął, by przerwać ten miły, przedłużający się gest ze strony tajemniczego gościa. – To jest Jaref – wyszczerzyła bielutkie zęby i wskazała wzrokiem na swojego towarzysza. Biały Wilk ponownie przeklął w głowie widząc, że dublet nieznajomego leży o wiele lepiej niż na nim, a kawowe buty nie kończyły się szpiczastym czubkiem. Mężczyzna ukrywał swoje brązowe oczy pod lekko przyciemnionymi, okrągłymi okularami, a gęsta, smolista broda pochłaniała jego wąskie wargi. Włosy, co dziwne, miał rude, co delikatnie rozbawiło i pocieszyło wiedźmina. Czarodziejka o czarnych lokach delikatnie skinęła głową i uniosła lewy kącik ust.
- Powiedz, jak ci się wiedzie przy ramieniu króla Kolfrega? Słyszałam, że ostatnio jest w kiepskim humorze i jego rozkazy pozostawiają wiele do życzenia – zaczęła Yennefer patrząc spokojnym wzrokiem na wciąż uśmiechniętą koleżankę ze szkoły magii. Dobrze wiedziała, że tak naprawdę uderzyła ją w czuły punkt, gdyż jako osobista i najważniejsza doradczyni władcy, powinna doradzać mu oraz dawać nowe, dobre pomysły. Natomiast ostatnio, państwo Grundwer zaczęło niszczyć się od środka z powodu nieudolnych rządów.
- No cóż. Każdy ma swoje gorsze chwile, szczególnie, że mój król, Kolfreg, bardzo źle radzi sobie z wiedzą, że jego córka, Jenic, walczy z okropną chorobą – wyglądała teraz jak lwica broniąca swych małych. Zresztą, taki był jej obowiązek, nie pozwalać na złe uwagi i komentarze płynące w kierunku Kolfrega II Gubertura, który cenił aż za mocno swoje imię i własną osobę.  
- Prawda, lecz chyba nie wypada tak królowi, którego państwo, jakby nie patrzeć, upadało już przed jego wielkimi troskami o córkę – ponownie uniosła lewy kącik ust i delikatnie jedną brew. Czasem sama zapominała o manierach, lecz robiła to również z wielką gracją i stylem, któremu nikt nie potrafiłby dorównać.
- Chodź Jaref, na nas czas – rzekła obrażona czarodziejka, uśmiechając się sztucznie i na siłę. Ruszyli pozostawiając Geralta i Yennefer stojących obok długiego stołu.
- Yen, czemu to zrobiłaś?
- Nigdy jej nie lubiłam – szepnęła i spojrzała na wiedźmina, który wpatrywał się w nią przez większość czasu. – Zawsze była sztuczna, fałszywa i samolubna. Dla takich osób, Geralt, nie można być miłym, nawet jeśli mocno się starasz. A teraz chodźmy dalej. Za paręnaście minut występuje Jaskiej ze swoją towarzyszką Priscillą – czarodziejka ponownie chwyciła mężczyznę, z blizną na twarzy, za rękę i powędrowali, by móc usiąść w miarę korzystnych miejscach przed bogato przyozdobionej scenie, na której miała odbywać się sztuka. Po drodze spotkali Pat wraz z jej towarzyszem. Nie tylko przewyższał dziewczynę jeśli chodzi o wysokość, ale także jeśli chodzi o szerokość. Kocie oczy, brązowe, średniej długości włosy związane w kitkę z tyłu głowy. Kolejny wiedźmin. Jego granatowy dublet w grafitowe szlaczki również wyglądał, zdaniem Geralta, lepiej niż jego ubranie. Ciuch nieznajomego nie był tak opięty, a przynajmniej na to nie wyglądało. Pat wyglądała cudownie, zarówno Yennefer i Wilk, pomyśleli o tym dokładnie w tym samym czasie. Rubinowa suknia tak idealnie na niej leżała i do tego należała do mniejszości kobiet ze skromniejszym dekoltem. Yennefer uśmiechnęła się i przytuliła córkę, cicho pociągając nosem. Wyglądała jak z bajki.  
- Yen, Geralt oto Rob - dziewczyna wskazała wzrokiem na towarzysza. Mężczyzna skinął głową, a następnie podał dłoń wiedźminowi.  Zarówno Pat, jak i jej towarzysz idealnie do siebie pasowali. 
- Może zaszczycicie nas waszym towarzystwem i udamy się razem na występ Jaskra i Priscilli? -  Yennefer zaproponowała po krótkiej konwersacji. Na szczęście znaleźli wolne dębowe krzesła, będące nie tylko solidnie wykonane i wygodne, ale również bardzo ładnie wzbogacone karmazynowymi tkaninami, oplatającymi starannie oparcia oraz koralowymi kwiatkami róży, przywiązanymi do nóżek siedzenia. Wszyscy zgromadzeni z niecierpliwością czekali na sławny duet. Kiedy para pojawiła się na scenie, zapanowała cisza.



Oczy twe piękne, pełne od łez,
Błyszczą wśród wiszących gwiazd na niebie,
Księżyc oświeca twarz ukrytą w Twych ramionach,
Pragnących skryć się przed mym sercem głęboko gdzieś.

Czemu  wciąż uciekasz przed uczuciem?
Czemu chcesz się oszukiwać, kłamać w swe oczy?  

Czemu nie pozwalasz mnie dopuścić do siebie?

Pragnę tylko Twego ciepłego wzroku.



Moje blizny za każdym razem przypominają ból,

Proszę zostań, złap mnie za rękę,
Potrzebuje Twego ciepła, Twego dotyku, tak bardzo,
Proszę schowaj Twarz w me ramiona i przestań płakać.


Czemu  wciąż uciekasz przed uczuciem?
Czemu chcesz się oszukiwać, kłamać w swe oczy?  

Czemu nie pozwalasz mnie dopuścić do siebie?

Pragnę tylko twego ciepłego wzroku.



Wiem, że nie jestem ideałem, którego potrzebujesz,

Wiem, że zasługujesz na kogoś lepszego, kto Cię pokocha,
Ale obiecuję, sprawię, że taki się stanę,
Stanę się Twoim osobistym ideałem, który pokocha Cię.




Yennefer zwiesiła głowę i zamiast klaskać, tak jak robili to inni, wpatrywała się w bujną, zieloną trawę, chcąc powstrzymać się przed czymś, przed czym inni się nie powstrzymywali. Publika płakała, uśmiechała się, robiła wszystko na raz. Niektóre pary przytulały się od razu, inne wykonywały te czynności nieśmiało, lecz ona, Yennefer z Vengerbergu, czarodziejka chowająca swoje uczucia, siedziała i nie mogła spojrzeć teraz na smutną twarz Geralta. Nie dlatego, że czuła do niego niechęć, wręcz przeciwnie, kochała go, lecz wiedziała, że gdy tylko przeniesie wzrok na jego kocie oczy, na te paskudną bliznę, którą tak uwielbiała, popłacze się. Popłacze jak małe dziecko i zapomni o wszystkim co ją otacza. Wilk jednak zignorował jej milczenie i delikatnie chwycił jej twarz, by móc obrócić ją w jego stronę. Na początku czuł opór, lecz znikł on po chwili dając za wygraną. Jej fiołkowe oczy zapełniły się łzami, przepełniły małymi gwiazdami, a księżyc oświetlał jej zapłakaną twarz. Kryła ją w ramionach. Lecz nie własnych, a w ramionach swojego ideału.


***


Po wysłuchaniu wzruszającej pieśni Keira wraz z Lambertem udali się do najchętniej odwiedzanej części ogrodu, gdzie uczestnicy balu grywali w gwinta. Z racji tego, iż wiedźmin uwielbiał te karciankę i bardzo dobrze sobie w niej radził, postanowił wziąć udział w tutejszych turniejach, tym bardziej, że zabrał własną talię, której nie powstydziłby się najlepszy gracz.
- Pana pierwszym rywalem będzie Jan Frydgerus – rzekł niewysoki, szczupły mężczyzna w czarnym bereciku, trzymając w trzęsących się dłoniach, książkę i pióro, po czym wskazał na stolik, przy którym czekał przeciwnik. Lambert skinął głową i udał się w wyznaczone miejsce. Obok niego usiadła Keira uśmiechając się lekko, do siedzącego naprzeciwko krasnoluda z długą, gęstą i brązową brodą, sprawiającego wrażenie zadowolonego z obecności czarodziejki. Jednak kobieta wstała, szepnęła na ucho wiedźminowi i odeszła od stołu. Rozpoczęła się gra. Wszystkie karty miały numerek w lewym, górnym rogu. Były to punkty, których trzeba było mieć więcej od przeciwnika. Różniły się one nie tylko liczbami, ale i rodzajem. Karty bliskiego starcia, które układało się w ostatnim rzędzie,  te dalekiego zasięgu, w środku, a oblężnicze znajdowały się najbliżej gracza. Grało się również kartami pogody, polegającymi na osłabianiu poszczególnych sekcji i sprowadzając poszczególne przypadki do liczby jeden. Mogło temu zapobiec czyste niebo, które likwidowało ulewny deszcz, trzaskający mróz i gęsta mgłę. Gracze posiadali również bohaterów, niezniszczalne i niereagujące na różne, obniżające wartości, karty. Jednak najgorsi, bądź najlepsi, zależy dla kogo, okazywali się szpiedzy, którzy wędrowali na pole przeciwnika dodając im parę punktów. Jednak w zamian za zrobienie wyżej wymienionej czynności, dostawało się dwie nowe jednostki ze swojej talii. Dysponowało się również władcami, którzy mieli inne właściwości, na przykład, wybieranie jednej karty z odrzuconych, dopieranie dodatkowej jednostki po wygranej rundzie, czy wyznaczanie rozpoczynającego. Lambert uwielbiał w to grać i od razu zauważył, że idzie mu lepiej niż zwykle. Nawet nie spostrzegł, kiedy Kiera wróciła i położyła przed nim pięć kufli piwa. Uwielbiał pić, nawet nie doszukując się okazji. I tak zaczęła się jego przygoda. Wygrywał wszystko. Wraz z przybywającymi pieniędzmi za wygraną w gwinta i nowymi kartami, przybywało coraz więcej opustoszałych, drewnianych naczyń. Kiedy zrozumiał, że należy z tym skończyć, udał się z Keirą w głębszą część ogrodu. Usiedli na kamiennej ławce naprzeciwko wielkiej fontanny, przedstawiającej dwójkę ludzi, czule objętych, a wokół nich plujące wodą delfiny. Mimo, że wiedźmin wypił odrobinę za dużo, wciąż zachował racjonalne myślenie. Typowe dla mutantów. Wiatr delikatnie uderzał ich smugami chłodnego wiatru i wilgotnego powietrza niosącego się od wody, która wydostawała się z pyszczków wodnych stworzeń. Siedzieli obok siebie nie odzywając się, nawet na siebie nie patrząc. Obiektem ich zainteresowań była rzeźba, przypominająca im stare lata. Keira i Lambert tworzyli kiedyś wspaniałą parę, lecz po jakimś czasie wszystko zaczęło się psuć. Czarodziejka wymaga za dużo, o wiele za dużo. Chciała podbijać świat, starymi, zapomnianymi i trudno dostępnymi recepturami na leki i oleje. Problem polegał na tym, że wyręczała się swoim partnerem, który musiał błądzić pod ziemią w zawalających się ruinach, w każdej chwili mogących go zabić. Kiedy zaczął się sprzeciwiać, postanowiła szukać sposobu, jakby zachęcić go do współpracy. Informacja o późniejszej fortunie zdobytej za pomocą tajnych receptur niezbyt przekonywała mężczyznę, więc Keira sięgnęła po zapasową broń. Wiedziała, że wiedźmin ma problemy z alkoholem, więc specjalnie zaczęła podstawiać mu kufle za każdym razem, gdy potrzebowała jego pomocy. Mimo, że nie do końca świadomy tego co robił, zawsze przynosił czarodziejce tego, czego oczekiwała. I wtedy pojawiła się Pat. Rozbiła ich związek i przywróciła Lamberta do pionu. Marzenia o zdobyciu fortuny i świata przepadły, lecz właśnie teraz, na tym balu, nadarzyła się okazja, by odbudować to co Keira straciła. Prawie przez przypadek położyła swoją dłoń na ręce mężczyzny, który nie zareagował. W sumie to brakowało mu w pewnym sensie złego traktowania, pewnego rodzaju suchości i manipulowania. Czasem miał dość przesłodzonej do szpiku kości Pat, niedoświadczonej zarówno emocjonalnie, jak i życiowo. Potrzebował stanowczości i zdecydowania u drugiej osoby. Białowłosej wiedźmince stanowczo tego brakowało. Ku zdziwieniu czarodziejki, wysunął rękę spod jej dłoni i objął ją, przybliżając jej twarz do swojej klatki piersiowej. Wiatr dalej uderzał ich smugami chłodnego powietrza, a księżyc oświetlał zarówno ich twarze, jak i twarze czule objętych na fontannie. Jej karminowa suknia dawała koncert wraz z szeleszczącymi liśćmi żywopłotu, który dawał im poczucie osobności. Było to tylko poczucie. Nic więcej, gdyż nie byli tam sami. Zbyt zajęci sobą, nie zauważyli obecności małej osóbki, patrzącej na nich przepełnionymi łzami, oczami. Jej twarz również oświetlał księżyc, w jej tęczówkach również świeciły gwiazdy, a rubinowa suknia szeleściła jak listki żywopłotu.


***


Mike delikatnie pchnął palcami jasne drzwi i wszedł do studia. Zastał tam jedynie wszędzie walające się puszki po gazowanych napojach i energetykach oraz kurz. Kurz był wszędzie, a w szczególności na jego keyboardzie. Podszedł do niego i opuszkami ściągnął grubą, szarą warstwę z klawiszy. Westchnął cicho i zacisnął dłonie w pięści oraz zamknął oczy, by wsłuchiwać się w dobijającą ciszę. Nie było ani szumu drzew i wiatru, ani muzyki. Stał sam bliski płaczu. Nie wiedział co ma robić. Z jednej strony czekała na niego kariera i koledzy z zespołu, a po drugiej, spoglądał na niego Geralt ze szczerym uśmiechem na twarzy wskazując dłonią wolność i śmierć jego wrogów. Z całej siły uderzył pięścią w instrument i krzyknął. Wykrzyczał tylko cząstkę tego, co w nim tkwiło. Wcale nie poczuł się lepiej. Otworzył oczy tylko po to, by dojść bezpiecznie do kanapy, po czym usiadł na niej i z powrotem przymknął powieki i wsłuchiwał się w spokój tego miejsca. Nie wiedział co ma teraz zrobić, jak wybrnąć z tej sytuacji i jaki wybór wybrać. Wszystko odbijało na nim piętno w postaci bezradności i niechęci do życia. Siedział tak przez szesnaście minut wsłuchując się we własne bicie serca, które było dziś wolne i ciężkie. Uniósł powieki dopiero wtedy, gdy usłyszał ciche skrzypnięcie. Kiedy uświadomił sobie, że to Chester, wstał szybko i poprawił niechlujnie ułożone, czarne włosy. Oboje nie wiedzieli jak zacząć rozmowę, wciąż wpatrując się w siebie od czasu do czasu, przerywając chwilę niezręczności, odwracając wzrok to w prawo, to w lewo.
- Wróciłeś – Bennington jakby przez zaciśnięte zęby powiedział cicho, wkładając jednocześnie rękę do kieszeni. Shinoda tylko skinął głową i zaczął przegryzać nerwowo dolną wargę. – I jak spędziłeś czas z dziewczyną?
- Dobrze – rzucił, a następnie usiadł z powrotem na kanapie, udając obojętnego na te sytuację. Zarzucił niezbyt starannie nogę na nogę, po czym oparł się wygodnie. Sam nie wiedział czemu tak robi, czemu udaje tak bardzo niezainteresowanego rozmową i sytuacją. Przecież powinien przeprosić przyjaciela za to, że odwiedził go tylko raz, że tak go pozostawił. Co z niego za kumpel, gdy opuszcza kogoś w potrzebie. Beznadziejny.
- Miło, że mnie odwiedziłeś i, że teraz pojmujesz powagę tej sytuacji. Miło, naprawdę – Chester uśmiechnął się ironicznie, następnie podszedł do keyboardu i ściągnął palcem kurz z plastikowej, czarnej części. – Dawno cię tu nie było – ciągnął dalej chcąc rozpocząć normalną rozmowę. Jeśli można nazwać to normalną rozmową. Shinoda tłumił w sobie zarówno smutek jak i wściekłość. Nienawidził, gdy Bennington mówił do niego w taki sposób i jeszcze swoich charakterystycznym głosem zawiedzionego człowieka. – Ta dziewczyna naprawdę musi być ważna, skoro zostawiasz dla niej zespół – jego ton podniósł się, a on zmarszczył czoło wpatrując się w ubrudzony od kurzu palec. – Szkoda mi cię, wiesz? Naprawdę szkoda. Kiedyś byłeś inny. Brakuje mi młodego Shinody. Gdybym ja miał takie życie, wiesz. Kobieta, którą kocham, pieniądze, zero alkoholu i narkotyków  – nawet nie zauważył, kiedy Shinoda wstał, chwycił go za koszulkę z łatwością przycisnął  do ściany.
- Zamknij się! Rozumiesz? Zamknij się! – wykrzyczał, prawie płacząc. – Zamknij się, bo cię zabije! – w jego oczach pojawiły się łzy, a głos ciągle załamywał się i powracał do normalnej postaci. – Gówno wiesz o mnie i o moim życiu, rozumiesz? – po policzkach pociekły łzy, a on sam stracił siłę, puszczając jednocześnie Bennigtona, który mógł nareszcie postawić stopy na ziemi. – Gówno – schował twarz w rękaw nie patrząc na pełne przerażenia oczy przyjaciela. Nie potrafił tak na niego krzyczeć. Po prostu nie potrafił. Coś utknęło mu w gardle, więżąc każdą myśl w przełyku. Rozpłakał się, dając upust emocjom w nim krążącym i myślom, które błądziły mu w głowie. Nie myśląc o niczym powrócił na kanapę, gdzie ukrył smutek, chowając się we własnych spodniach. Chester z początku, nie wiedząc co zrobić, postanowił zająć miejsce obok Mike’a. Zawahał się przez moment, trzymając dłoń nad kolegą z zespołu. Wszystko działo się tak szybko. Zbyt szybko, a on nie potrafił być skurwysynem, za którego chciał się teraz uważać.
- Wszystko będzie dobrze Spike, zawsze będę przy tobie. Nie ważne jakbyś mnie wyzywał. Zawsze będę – uśmiechnął się pod nosem i położył rękę na ramieniu Shinody.
- Chciałbym – pomyślał, nadal chowając twarz w dłoniach. – Dzięki – wyszeptał ledwo słyszalnym głosem.


***


Zapłakaną Pat zaopiekował się Eskel, który przybył na bal wraz z Triss. Niestety czerwono włosa musiała wyjechać i pozostawiła wiedźmina samego. Siedzieli razem na betonowej ławce w zaciszu, gdzie nikt nie zwykł zachodzić.
- Proszę, powiedz mi, dlaczego tak bardzo przy tym cierpię. Przecież wiedziałam na co się piszę - jej głos tak nienaturalnie cichy i rozmazany, zupełnie jakby siedziała od niego paręnaście metrów, rozchodził się po jego ciele niczym fala wzburzonego morza. Uderzał w każdy kawałek ciała. Milczał i wpatrywał się w jej, błyszczące od małych kropelek, oczy, które nawet teraz, kiedy tonęły w rzece rozpaczy, urzekały swoim pięknem i sprawiały, że można by wpatrywać się w nie całymi godzinami, nie odrywając od nich wzroku. Zamknęła je. Tak bardzo potrzebowała jego głosu, jego suchego i przerażającego głosu, który uspokajał ją jak niczyj inny. Małe krzewy szeleściły zielonymi listkami i gołymi gałązkami, tworząc miły dla ucha szum. Jednak oni zdawali się go nie słyszeć. Im uwadze umknęły także krzyki pijanych już gości i ćwierkanie nocnych ptaków.  Przełknął cicho ślinę i wziął głęboki oddech, zastanawiając się jednocześnie co odpowiedzieć. Niebo świeciło milionami małych gwiazd, którym towarzyszył, prawie że idealnie okrągły, księżyc. Przecież teraz liczyli się tylko oni.
- Z nami nigdy nie było łatwo, Pat. Nawet kiedy wiemy, że nie powinniśmy robić niektórych rzeczy, coś sprawia, że i tak je robimy. Nigdy nie potrafiliśmy docenić czegoś - zatrzymał się i spojrzał na dziewczynę, na której twarz opadały niesforne kosmyki białych włosów, a księżyc tak pięknie oświetlał jej zapłakaną buzię. Buzię, która walczyła z własnymi emocjami. Próbowała nie okazywać niczego, dusić problem w zarodku. - Kogoś, kogo mamy w zasięgu dłoni. Kogoś, kogo bez problemu możemy przytulić i stwierdzić, że tyle wystarczy, bo czasem nie trzeba więcej, a nawet jeśli. Odrobinę poświęcenia. To już na pewno wystarczy. Nie doceniamy waszych uczuć do nas, waszych pięknych twarzy, dzięki którym mamy po co wrócić, do domów. Kogoś, dla kogo wracamy zawsze w to samo miejsce. Bo bez potrzebnej części naszego życia, nie mamy po co myśleć o powrocie. A kiedy stracimy tę część już na zawsze, czujemy się jakby ktoś wyrwał nam połowę naszego ciała. Cholerna pustka, której nie da się załatać. Owszem, istnieje fałszywe zamaskowanie tej pustki, lecz wtedy oszukujemy samych siebie. Że niby jest dobrze, że nie czuję się jak skończony skurwysyn. Ale i to z czasem przemija i czujesz się jeszcze gorzej. Bo jaki ma sens okłamywanie siebie, kiedy zna się prawdę? I wtedy wiesz, że pewnych rzeczy nie da się naprawić, bo zawsze będą miały na sobie te cholerną rysę - przerwał i usiadł obok niej, by poczuć ciepło jej ciała i przyspieszony od płaczu oddech – Wybacz, że tak bardzo poplątałem swoją wypowiedź – uśmiechnął się delikatnie i przejechał szorstką dłonią po jej białych włosach.
- Nic się nie stało – oparła głowę o jego ramię i cicho westchnęła. – Przyniesiesz mi wina? – spytała cicho i niepewnie. Eskel wiedział, że nie może teraz odmówić, ten wzrok mówił zbyt wiele.



***


- No chodź – szepnęła ciągnąc   mężczyznę za rękę w kierunku fontanny przedstawiającą wielką orkę.
- No idę, już idę – uśmiechnął się do niej i odgarnął niesforne kosmyki włosów z twarzy. Dziewczyna chwiejnym krokiem wskoczyła na murek, biegnący wokół rzeźby i zaczęła po nim iść, z wielkim trudem zresztą utrzymując równowagę. Mężczyzna wpatrywał się z założonymi rękoma na poczynania kobiety. Uwielbiał ją taką. Szczęśliwą i uśmiechniętą, bo w tych czasach, coraz trudniej było znaleźć taką osobę. Nie podchodzącą do życia w sposób negatywny i z niechęcią. Kiedy zauważył, że Pat chwieje się za mocno, postanowił podejść bliżej, by w razie czego, chwycić ją i  nie dopuścić do nieszczęścia. Był to dobry pomysł, gdyż po chwili wiedźminka straciła równowagę i upadła wprost w ręce Eskela. Zapatrzona w jego oczy, nie zwracała nawet uwagi na wielką bliznę oszpecającą jego twarz.
- Zanieś mnie do mojego pokoju – poprosiła cicho i przymknęła oczy. Zrobił to o co ją prosił.


***


Kiedy dotarł do pomieszczenia, położył Pat najdelikatniej jak potrafił na białych, puszystych kołdrach.  I kiedy miał już odchodzić, dziewczyna chwyciła go za szyję i udaremniła próbę oddalenia się w ciszy.
- No co? – zaśmiał się Eskel wpatrując się w radosne oczy kobiety.
- Pocałuj mnie.
- Słucham?
- Pocałuj – nie musiała więcej powtarzać. Mężczyzna delikatnie musnął jej usta, a następnie oddalił od niej delikatnie twarz tylko po to, by znów móc się do niej przybliżyć oraz przenieść swe ciało na łóżko, zakrywając jednocześnie Pat. Tkwili w namiętnym pocałunku, któremu towarzyszyły przyspieszone oddechy i bicie serca. Rubinowa suknia kobiety szybko odnalazła miejsce wśród innych ubrań, a dublet Eskela leżał na szaroczarnej posadzce. Oboje jeździli palcami po swych rozgrzanych ciałach, delektując się chwilą rozkoszy. Zapomnieli o tym co się wydarzyło. Cały smutek odszedł w niepamięć. Teraz liczyli się tylko oni i łóżko, które wydawało ciche skrzypnięcia. Oddychali głęboko, łącząc swe ciała w jedność i jęcząc cicho, zagłuszeni przez pokaz fajerwerków, które oświetlały ich nagie ciała różnymi kolorami. Jego dłoń powędrowała na jej pośladek, ściskając go jednocześnie, natomiast jej piersi ocierały się delikatnie o jego umięśnioną, pokrytą bliznami klatkę piersiową. Kochali się w świetle księżyca i fajerwerk, w towarzystwie huku, szumiących drzew i jęków.  Twarz kobiety przybierała różnych kolorów, tak samo poranione plecy mężczyzny. Czerwień, fiolet, zieleń. Huk. Jęk jej. Jęk jego. Nie przerywali, choć dobiegały do ich uszu krzyki gości. Kochali się bez opamiętania, zapominając o wszystkim. Zapominając kim są. Patrzyli wzajemnie na swe usta. Jęk jego. Huk. Brnął szorstkimi palcami od pośladka do góry, po plecach, sprawiając, że kobieta leżąca pod nim, prężyła się jak kot, wprawiając go w dziką rozkosz.  Huk, a może jęk? Jej? Jego? Bo teraz liczyli się tylko oni i łóżko.


Witajcie Kochani!
O losie, ale długi mi wyszedł ten rozdział. ;-;
Wybaczcie, że nadal tak mało LP, ale to się z czasem zmieni, bo teraz Mike wrócił do swojej rzeczywistości, także wiecie. Będzie ich więcej. :3
Jeśli są jakieś literówki, pozjadane słowa etc. to wybaczcie, ale pisałam to w nocy, co zresztą widać po godzinie dodania. xD
No cóż. Kończą się nam wakacje, więc z przykrością muszę stwierdzić, że częstotliwość dodawania rozdziałów znowu spadnie. Wiecie, nowe technikum i takie tam. 
Mam nadzieję, że spędziliście te wakacje bardzo dobrze. 
No nic. Czekam na Wasze komentarze i uwagi oraz życzę udanego roku szkolnego. <3
Bywajcie!

Ps Piosenka pisana w całości przeze mnie, więc zdaję sobie sprawę, że może być po prostu słaba. ;-;

wtorek, 25 sierpnia 2015

XXVI



Minął dokładnie tydzień, który każdy spędził w dość nerwowy sposób. Geralt z nową raną na klatce piersiowej, cały czas chodził zdenerwowany, co odbiło się również na Shinodzie i Lambercie. Zlecenie na parę ghulów okazało się nie tak łatwe jak się wydawało. Potwory, nie dość, że wcale nie wyglądały tak jak opisane przez wieśniaków, to w dodatku znalazło się ich tam więcej, niż Wilk przypuszczał. Cała walka odbywała się w deszczowy, wietrzny dzień.

***

Płotka wesoło stąpała po wydeptanej ścieżce do wsi Dajno i zarzucała łbem na lewo i prawo. Wiedziała, że czeka na nią dobry, świeży owies przy pobliskiej gospodzie. Geralt z kamienną twarzą, sztywno trzymał lejce, upewniając się w głowię, że pamięta listę rzeczy, które ma zrobić. Dwa miecze przyczepione do jego pleców, od czasu do czasu pocierały się pochwami, wydając charakterystyczny dźwięk drapanej skóry. Futerały te wyglądały prawie identycznie. Lewy, ten od srebrnego ostrza, w większości był koloru brudnej czerwieni z elementami metalicznych pasów, które przechodziły pod skosem po obydwóch stronach.  Prawy, od broni stalowej, również tego samego koloru co poprzedni, lecz zdobiły go szaro beżowe małe linie, przechodzące pod tym samym kątem jak w przypadku pierwszej pochwy. Całość prezentowała się niemal idealnie, wraz ze znajdującą się obok nich kuszą, zrobioną z mahoniowego drewna i jaśniejszego, sosnowego uchwytu, który wysadzany był małymi perełkami. Mimo, że delikatnie wystawały poza warstwę grubego i solidnego drewna, nie stanowiły utrudnienia w trzymaniu broni. Wręcz przeciwnie, sprawiały, że kuszę idealnie trzymało się  w chropowatej rękawicy. Orzech wykonany był z idealnie wyrzeźbionego metalu wydobytego z Gór Jerhar. Surowce wzięte z tamtych terenów, nie tylko należały do najlepszych i najtrwalszych, ale i także do jednych z najdroższych. Geralt zdobył te kuszę od jednego z zamorskich handlarzy rzadkimi towarami. Uwielbiał patrzeć  na wystawiane tam bronie miotające i białe. Chodził od jednego stanowiska do drugiego w poszukiwaniu rzadkich i doskonałych mieczy i zbroi. Pewnego dnia, gdy ujrzał, nie tylko dobrą ale i ładną kuszę, postanowił, że czas spróbować czegoś nowego. W życiu nie spodziewał się, że owy przedmiot tak bardzo mu się przyda. Wystarczy jeden bełt, z ostrym, srebrnym grotem, wystrzelony w odpowiednim momencie, by zwalić Gryfa Królewskiego na ziemię. Potem to już kwestia ostrza.  
- Mutant! - chodzący po wsi wieśniacy, jak zwykle zresztą, patrzyli na wiedźmina ze zdziwieniem i lekką pogardą oraz krzątali się pod kopytami Płotki.  Każdego, kogo uznawali za mutanta, stawał się  w ich oczach, bezduszną machiną do zabijania oraz, oczywiście, był gorszy od innych. Gdyby nie to, że wiedźmini ratowali wioski od zła wcielonego w potwory, dawno mieszkaliby po lasach i ukrywali się jak zwierzyna uciekająca przed myśliwym. Co prawda, gdyby Geralt miał taką ochotę, wyludnił by całą wieś bez większego wysiłku. Nie bez powodu nazywają go Rzeźnikiem z Blaviken. Czasem po prostu lecą głowy. Wieśniacy dzielili się na tych, którzy gardzą i plują na jego widok i na takich, prawie, że wielbiących jego imię. Wszystko zależało od tego, czy Wilk przyjmował zlecenia z danej wsi, czy też nie. Patrząc na czasy, w jakich się znajdował, nie powinien gardzić nawet złamanym groszem, lecz czasami po prostu nie opłacało mu się nadstawiać karku za trzy korony. Nie starczyłoby nawet na porządne eliksiry, które z reguły, Geralt robił sam, zbierając gdzieś na szlaku zioła potrzebne do przyrządzenia danego specyfiku. Mocny wiatr targał jego szarymi włosami, sprawiając, że niesforne kosmyki wpadały mu do oczu i buzi, wprawiając go jednocześnie w wielkie niezadowolenie i lekką irytację.  Puścił lejce i sięgnął po gumkę, po czym związał czuprynę w niezgrabną kitkę. Cały czas utrzymywał się na Płotce za pomocą nóg, którymi zdolnie kierował koniem między wieśniakami. Dajno należało do dużych wsi, więc pokonanie trasy od punktu A, znajdującego się na bramie wjazdowej do punktu B, będącym domem znajomego kowala, zajmowało trochę czasu. Szczególnie jeśli trzeba przejechać przez morze powolnych i niezadowolonych mieszkańców, narzekających za każdym razem, gdy przez przypadek zahaczy się ich strzemieniem lub końskim ogonem.
- Zaraza, zanosi się na deszcz – stwierdził, gdy poczuł nagły podmuch wiatru po chwili spokoju. Szybko i zwinnie wyciągnął narzutę z juków i założył ją. Chmury robiły się coraz ciemniejsze oraz bardziej puchate. Zaczynały budzić grozę wśród wieśniaków, krzątających się nerwowo po polnej drodze. Jedni biegiem uciekali do domów, a drudzy w pośpiechu zdejmowali pranie, chowali kowalskie narzędzia lub prowadzili zwierzęta do małych i ciemnych obórek. Dzieci zamiast zachowywać się jak reszta, ze zniecierpliwieniem czekały na rozwój wydarzeń, jednocześnie goniąc się między balowymi chatami, których większość miała zamknięte drzwi, a niekiedy okna. Szkło tak naprawdę posiadał tylko sołtys i karczmarz, zwykłych mieszkańców,  tej typowo nastawionej na zysk ze zbóż, wioski, nie stać było na lepsze, bardziej szczelne drzwi, a co dopiero okna.  Z niektórych kominów unosiły się kłęby szarego i gęstego dymu, który brnął leniwie w górę. Rodziny zaczynały przygotowywać się na chwilę lub godziny chłodnego powietrza, będącego coraz bliżej biednej wsi. Pojedyncze, wystające z ziemi kłosy pszenicy, powstałej na wskutek przypadkowego osunięcia się małych ziarenek na glebę i pielęgnacji matki natury, wystawiały swoją sztukę, szaleńczo kołysając się przód i w tył. Geralt pognał Płotkę, by szybciej znaleźć się na miejscu. Niestety wiedząc, że nie zdąży,  musiał udać się do karczmy, która była najbliżej. Wprowadził konia do większej obory, obok drewnianej chaty i udał się do gospody. Masywne dębowe drzwi, popchnięte silnym podmuchem wiatru,  zamknęły się za nim z trzaskiem, powodując, że wszystkie oczy skierowane były na tajemniczego wędrowca z twarzą ukrytą w cieniu kaptura. Zapanowała cisza, którą przerywała jedynie wietrzna pogoda i krople deszczu uderzające o szklane okna. Biały Wilk stąpał pewnie w stronę karczmarza, nadal nie zdejmując z siebie przemokniętego okrycia.
- Daj wiadro dla konia – wiele nie musiał tłumaczyć, by karczmarz domyślił się o co chodzi. Posłusznie, więc udał się do drugiego pomieszczenia, gdzie wsypał owies z zadbanego,  beżowego wora do metalowego kubła, po czym wrócił i z lekkim trudem uniósł go, a następnie położył na ladzie.
- Dziesięć koron będzie – Geralt zmarszczył czoło i zmrużył oczy tak, że wyglądały jak błyszczące się, pomarańczowe brylanciki. Brylanciki budzące grozę i niepokój. Słyszał jak tempo bicia serca karczmarza przyspiesza, a na jego czole dostrzegł małe krople potu. Sięgnął po sakwę, wybrał parę monet i rzucił je niechlujnie przed karczmarza, po czym chwycił wiadro i ruszył ku wyjściu. Kątem oka rozejrzał się po karczmie i wyszedł z takim samym hukiem, z jakim tutaj wszedł. Kiedy wszedł do obory, Płotka wesoło zarżała i zatupała wesoło widząc właściciela z wiadrem pełnym jedzenia. Geralt położył je obok konia i udał się na przeciwną część pomieszczenia, gdzie wyjął gałązki pozbierane po drodze i ułożył je na kupce. Westchnął cicho i pstryknięciem palca, za pomocą Igni podpalił stosik drewna, wyginając jednocześnie usta w lekki uśmiech. Wiatr przedostawał się przez szczeliny między deskami i kołysał płomieniem we wszystkie strony. Smugi światła otulały twarz Geralta siedzącego w siadzie skrzyżnym, lekko nachylonego, znudzonego wstrętną pogodą, która nawiedzała jego życie co parę dni. Nienawidził porywistego wiatru i ostrych jak brzytwy kropli spływających po niebie niczym strzały wystrzelone przez zawodowych łuczników. Zawsze w kogoś trafiały. Niepospiesznie zdjął z siebie przemoczoną, czarną narzutę, odkrywając świecącą się zbroję. Poprawił dokładnie metaliczny pas, w którym odbijały się języki płonących gałązek, biegnący od prawej strony szyi do lewej pachy i dalej zataczał się po plecach by powrócić do miejsca przy karku.  Patrząc na, zajadająca owies,  Płotkę, złapał za czarny, skórzany kołnierz i postawił go idealnie, odginając poprawnie każde nieładne zagięcie, psujące wizualny efekt. Przejechawszy chropowatą, solidną rękawicą po ćwiekach, znajdujących się na brązowych pasach idących podobnie jak ramiączka podkoszulki, zaczynając się w połowię łopatek, na wysokości pach z przodu kończąc, starł resztki kurzu. Zadowolony z perfekcyjnego wyglądu zbroi, spojrzał na leżące obok niego dwa miecze oraz kuszę. Nie wiedząc co ze sobą zrobić postanowił przygotować się na walkę z ghulami, o których mówił, wcześniej spotkany staruszek. Przecież musiał mieć z czego dopłacić kowalowi za prezent dla Pat. Geralt postanowił zapytać się o więcej szczegółów. Przecież ktoś musiał coś wiedzieć. Nie mylił się. Nienawidził pracować w taką pogodę, lecz wiedział, że musi załatwić to szybko i jak najszybciej wracać do Kaer Morhen. Zamknął oczy i westchnął, spokojnie nabierając powietrza, jednocześnie marszcząc czoło.  Zaczynało grzmieć. Wstał nie spiesząc się i podszedł do Płotki, by wyciągnąć z juków Olej Przeciw Trupojadom. Po wróceniu na swoje miejsce, chwycił za pochwę i wyciągnął z niej srebrny miecz, kładąc go po chwili na kolanach. Przejrzawszy się w, idealnie odbijającym obraz, ostrzu zaczął smarować je olejem, który zadawał dodatkowe obrażenia trupojadom. Ghule wyglądały dość specyficznie. Chodzące na czterech łapach monstrum. Kończyny zakończone ogromnymi i ostrymi pazurami, rozszarpującymi ciała nieboszczyków i żywych ludzi. Gębę miało podobną do zdeformowanej twarzy starca, który nie żył od paru tygodni, a na tułowiu mały niby ogon. Cały pokryty był chropowatą skórą, przypominającą zgniłe i zaschnięte mięśnie, a dodatkowo czuć było od nich odór rozkładających się zwłok. Kiedy zakończył smarowanie ostrza, wstał i przyczepił z powrotem miecze do pleców. Kuszy nie ściągał w ogóle.  Ubrał narzutę i wolnym krokiem udał się w stronę wyjścia. Biorąc głęboki wdech, spojrzał na Płotkę i otworzył drewnienie drzwi. Podmuch powietrza uderzył w niego z taką siłą, że odepchnęło go delikatnie do tyłu, a kaptur zjechał w dół, odsłaniając białe włosy, które mimo, że spięte w nieładną lecz wytrzymałą kitkę, niesfornie unosiły się wraz z kierunkiem wiatru. Nawet nie zauważył, kiedy zrobił się ciemny wieczór. W jednym momencie ogromna błyskawica rozwidlająca się we wszystkie strony, rozświetliła sobą całe podwórze tak, że mieszkańcy skryci w karczmie dostrzegli twarz nieznajomego. Zniknęła. Pozostały tylko mieniące się, pomarańczowe oczy, które brnęły przez ciemności. Geralt bardzo dobrze wiedział, gdzie ma się udać i po co idzie. Początkowo szedł spokojnie z nutą ostrożności, gdyż nie wiadomo, czy trupojady nie przeniosły się gdzieś dalej. Czuł, że jest niedaleko miejsca, wskazanego przez wieśniaka, nie tylko po zapachu rozkładających się ciał, ale i odgłosach, które słyszał. Były inne niż te, jakie wydawały ghule i zdecydowanie znajdowało się tam tego więcej, niż ,,parę’’ osobników. Kroczył dalej, teraz już bardzo ostrożnie. Nasłuchiwał dokładnie próbując zinterpretować odgłosy tajemniczych stworzeń.
- Zgnilce – pomyślał, po czym wyciągnął srebrny miecz z pochwy. Ohydne stwory stojące na dwóch łapach, przypominające człowieka, tyle, że bez skóry. Same nadgnite mięśnie i ścięgna. Geralt nienawidził ich specyficznego wybuchania. Kiedy nie zabiło się ich przez odcięcie głowy, zaczynały charczeć i puchnąć, po czym eksplodowały oblewając wszystko dookoła ciemną i starą krwią.  Zmywanie tego paskudztwa zajmuje godziny,  a odór i tak utrzymuje się przez kolejny tydzień. Czasem problem znika po interwencji Yennefer, która nie może znieść smrodu unoszącego się wokół Geralta. Wypił specyficzny eliksir, a następnie położył buteleczkę cicho na ziemi. Wilk zmrużył oczy, zmarszczył czoło i podszedł bezszelestnie do pierwszej ofiary. Kiedy błysnęła błyskawica, ostrze wpadło w ruch, a po chwili ciemna krew roztrysnęła się w stronę pozostałych stworów. Ohydy łeb upadł na ziemię z odgłosem głośnego plasknięcia. Dobrze wiedział, ze nie ma już odwrotu, musiał działać. Uskoczył w lewo przed szponami zgnilca, robiąc kozła przed siebie, po czym zgrabnie wstając, umiejętnie odciął kolejną głowę. Zwinnie obracał się wśród chmary potworów, tnąc  niczym drwal drzewa. Każde cięcie, każdy ruch, dopracowany był w najmniejszym szczególe. Odpowiednie ugięcie kolan w danym momencie, czy idealny kąt cięcia, dawał niesamowity i niepowtarzalny rezultat. Bijące pioruny, porywisty wiatr i tnący deszcz dawały o sobie znać, lecz Geralt za bardzo był skupiony na rzezi.  Po jakimś czasie stąpał skórzanymi butami w ciemnoczerwonym morzu, a krople deszczu tworzyły strumyki krwi z plam, jeszcze ciepłej mazi,  na jego wściekłej twarzy. Oczy zmrużone niczym u bezlitosnego zabójcy, a czoło zmarszczone jak u człowieka pragnącego tylko i wyłącznie śmierci innych. Może dlatego ludzie nazywali ich machinami do zabijania. Kroczyli wśród największego zła, drocząc się ze śmiercią, drwiąc z niej, pokazując, że są wart więcej niż każdy myśli. Ukazując słabość Matki Natury, która chciała ukarać świat zsyłając na ziemię potwory łaknące ludzkiej krwi. Siejące grozę i ogromny strach. Wiedźmini jednak tego nie odczuwali, brnęli w wojnę ze Stworzycielką.  Nieoczekiwanie usłyszał ciche, jakby tłumione charczenie. Nie zdążył, eksplozja przesunęła go do przodu. Nieszczęśliwie trafił na szpony zgnilca, który przeciął klatkę piersiową mężczyzny, nie daleko lewej piersi, tworząc głęboką ranę. Geralt cicho klnąc pod nosem z całej siły cisnął z szyję potwora odcinając mu łeb. Klął głośno. Wpadł w jeszcze większy szał. Eliksir zaczął działać. Źrenice o wiele się zwężyły, a dłoń mocniej zacisnęła się na rękojeści. Ciął bezbłędnie. Za każdym razem skutecznie i z ogromnym efektem. Krew tryskała we wszystkie strony, również na jego twarz, na której gościła dzika wściekłość. Kroczył wśród ciemności, wśród mroku, krążył w kółko, robiąc piruety i wymachując mieczem. Cisza. Niczego już nie było. Właśnie po raz kolejny pokonał śmierć.

***

Lambert siedział wraz z Mike’iem na ławie wykonanej przez Vesemira, który aktualnie zajmował się wyrwą w murze. Geralt przegryzając dolną wargę czekał ze zniecierpliwieniem na decyzję Yennefer w jakim dublecie uda się na bal. Nienawidził dubletów. Miał cichą nadzieję, że tym razem czarodziejka wybierze coś wygodniejszego i ładniejszego niż na ostatnim balu, gdzie praktycznie nie mógł za bardzo ruszać rękoma. Mimo tego, ponoć wyglądał bardzo szykownie i wzbudził dość duże zainteresowanie wśród płci przeciwnej.  Nieoczekiwanie przed nim pojawił się portal. Nie ukrywając złości, Geralt patrzył na wyłaniającą się z otchłani kobietę. Zgrabna blondynka, z wyzywającym dekoltem i  medalionem w kształcie krzyża ankh na szyi. Spojrzała zielonymi oczami na niezadowolonego mężczyznę i  zalotnie zatrzepotała długimi, czarnymi rzęsami. Ani drgnął.
- Oj Geralt, jak zwykle sztywny – zaśmiała się i rozejrzała się po pomieszczeniu. Wilk z trudem powstrzymywał się, aby nie spojrzeć w wyzywający dekolt. Kusiło go, by dokładnie przyjrzeć się małemu pieprzykowi nad lewą piersią. Uwielbiał pieprzyki, szczególnie znajdujące się w tak ciekawym miejscu. Wiedział jednak, że potem może skończyć się to poważną rozmową z Yennefer, więc spojrzał się w jej zielony oczy i wygiął usta w nieładny uśmiech.  – Gdzie Yen?
- Wybiera dla mnie odpowiedni dublet – odrzekł z lekką rezygnacją w głosie, po czym cicho westchnął, nadal zastanawiając się czy spojrzeć w tak wyzywający dekolt. Keira uśmiechnęła się i uniosła jedną brew do góry, przenosząc ciężar ciała bardziej na prawą nogę, sprawiając, że piersi stały się prawie całkiem widoczne. – O losie – pomyślał.
- Oby wybrała taki dublet, jak ostatnio. Wyglądałeś w nim niezwykle przystojnie – powiedziała melodyjnym i lekko obniżonym głosem, a następnie ponownie zatrzepotała długimi rzęsami.
- No nie wytrzymam – przeklął w głowie i szybko spojrzał w jej piersi, po czym natychmiastowo powrócił do jej oczu. Zauważył arogancki i jednocześnie zalotny uśmiech. Geralt podrapał się po głowię, a po chwili kaszlnął, aby lekko ostudzić panującą tu atmosferę.
- No, ale gdzie jest Lambert? – spytała nagle normalniejszym głosem.  Białowłosy wskazał wzrokiem na siedzącego na ławie, wraz z Shinodą,  wiedźmina.  Keira skinęła, po czym wolnym krokiem udała się w stronę dwóch mężczyzn. Szła boso, prawie bezszelestnie, lecz Lambert rozmawiając aktualnie z Mike’iem, wiedział już, że zmierza w ich stronę.  Geralt odetchnął z ulgą, po czym oparł się o ścianę i ponownie zaczął przegryzać wargę.
- Witaj Lambert – spojrzała na wiedźmina z uniesioną brwią. – Witaj Mike – popatrzyła na muzyka tylko przez chwilę i wróciła do spoglądania na wcześniejszy obiekt zainteresowań. – Chodź, pójdziemy wybrać ci dublet – poinformowała, a za chwilę odwróciła się i kołysząc biodrami udała się w kierunku masywnych schodów na górę. Wiedźmin z grymasem na twarzy, wstał niechętnie z ławy i nie spiesząc się ruszył za blondynką. Shinoda został sam. 

***
- Myślisz, że będzie dobrze? – Pat nerwowo przeglądała się w lustrze patrząc od czasu do czasu na Triss. Była dla niej jak druga siostra. Czerwonowłosa kobieta uśmiechnęła się do dziewczyny i skinęła głową. Jeszcze nigdy nie widziała tak pięknej,  rubinowej sukienki. Idealnie podkreślała talię niebieskookiej i bardzo dobrze komponowała się z jej białymi włosami, które spięte w koka z tyłu głowy, dodawały dodatkowego uroku.
- Lambert będzie zachwycony, mówię ci – podeszła od tyłu i przytuliła się do Pwerbleidd. Pat uśmiechnęła się delikatnie. Tak bardzo chciała go zobaczyć, dotknąć jego twarzy, poczuć ciepło jego ciała. Zanurzyć swoje usta w jego zimnych wargach. Usłyszeć jego głos. Tak bardzo tęskniła. Od początku, gdy dowiedziała się, że Lambert pojawi się na balu, myślała jak go przywitać, ja do niego podejść. Co zrobić. Czy rzucić się na niego, czy podejść z gracją i tylko delikatnie musnąć usta. Jej ekscytacja stawała się czasem utrudnieniem w szkoleniu techniki magii, lecz nie zważała na to. Po prostu chciała położyć twarz na jego klatce piersiowej i zostać z nim do końca życia. 


 Witajcie Kochani!
Ależ wyszedł mi dłuugi, wiedźmiński rozdział. Aż sama jestem zdziwiona. :o
No nic. Czekam na opinie w komentarzach i do następnego! <3
Bywajcie!
ps Osoby, które jadą na koncert LP - udanej zabawy!

wtorek, 18 sierpnia 2015

XXV

-Dalej, powolny dzieciaku! - Lambert krzyczał, jednocześnie wyginając mimowolnie usta w drwiący uśmiech.  Odwracając delikatnie głowę, mógł kątem oka spojrzeć na poczynania Mike'a, który próbował go dogonić. Wiedźmin specjalnie biegł wolniej niż zwykle, by nie zrażać muzyka i wzbudzać w nim nadzieję na zwycięstwo w wyścigu. Obaj musieli pokonywać, leżące na ziemi, powalone drzewa, większe kamienie i zręcznie unikać kolących gałęzi, by nie zaliczyć twardego lądowania.
- Zobaczymy, kto będzie pierwszy - Shinoda zebrał w sobie wszystkie siły i przyspieszył. Podawane mu napoje, wzmacniające jego wytrzymałość, naprawdę działały, a dezorientacja w nowym świecie zaczęła znikać. Wiatr otulał ich twarze kurzem, który unosił się pod wpływem większych podmuchów, a ich buty zdawały się nie zostawiać śladów na wydeptanej ścieżce. Lambert widząc większy konar powalony na ziemi, nieznacznie zmrużył oczy i w ostatniej chwili skoczył, odbijając się zręcznie stopą od podłoża. Kiedy odbiegł kawałek, zwolnił tempo, by móc spojrzeć, jak z tą przeszkodą radzi sobie muzyk. Shinoda uśmiechnął się pod nosem i popatrzył wesołymi oczami na wiedźmina. Przeskoczył wielki konar, zahaczając jedynie dłonią, by w razie czego, zachować równowagę. Popędzili przed siebie, ramię w ramię. Ponownie zwrócili uwagę na, dający ulgę, wiatr i śpiewające ptaki, które wydawać by się mogło, że fruną razem z nimi i obserwują ich poczynania. Przypominali teraz chłopców, dla których świat jest tylko zabawą. Otaczający  las, budzący jeszcze niedawno grozę u  muzyka, stał się nagle po prostu zgromadzeniem różnorodnych choinek i domem dla wielu dzikich zwierząt. Wszystko zaczęło się zmieniać. Niechęć do wiedźminów i strach przekształciły się w dobrą znajomość, a cynizm i skurwysyństwo Lamberta przestało już tak bardzo przeszkadzać Mike'owi. Jedno się nie zmieniło. Chęć poznania bliżej pewnej osoby.  Biegli tak jeszcze przez paręnaście minut, a następnie postanowili powrócić do zamku, by ochłonąć. W środku czekał na nich Geralt, który znudzony samotnością, siedział na stole i bawił się drewnianym kuflem.
- No nareszcie. Ile można na was czekać? – Biały Wilk spojrzał na nich dość sucho i po chwili powrócił do swojego wcześniejszego zajęcia.
- Musiałem go jakoś rozruszać, bo przyrósł by dupą do jednego z naszych krzeseł. Znowu przegrał  – oznajmił Lambert, po czym usiadł na nowej ławie i chwycił butle z alkoholem. Vesemir postarał się nad meblem, który nie tylko był wygodny, ale i nawet ładny, jeśli można nazwać tak skromną ławkę, wykonaną z dębu, bez większego parcia na wygląd. Prostota to idealne określenie. – Co ty taki naburmuszony, przystojniaku?
- Yen ma rozmawiać niedługo z Keirą o jakimś balu maskowym w rezydencji Jolkarów – przewrócił oczami i westchnął cicho. Nienawidził tego typu zabaw. Ogólnie chodzenie na różnorodne bankiety były dla niego prawdziwą udręką. Po pierwsze, że musiał ubierać niewygodne stroje, które według Yen dodawały mu elegancji i uroku. Geralt zawsze zastanawiał się jak człowiek opięty tkaniną, wyglądający jak gruba kiełbasa ściśnięta przez kogoś, o wielkich dłoniach, mógł wyglądać ładnie. Po drugie, jeśli chodzi o trunki i jedzenie, wyglądało to dość ubogo, gdyż większy nacisk stawiano na rozmowy, będące kolejnym powodem, dla którego wiedźmin nienawidził balów. Nieszczere słodkości i komplementy wymieniane między osobami biorącymi udział w zabawie, zawsze przyprawiały go o mdłości. – Wiem, że Metz będzie chciała prosić cię,  abyś był jej osobą towarzyszącą – spojrzał na Lamberta, zatapiającego usta w butli. Ten zmarszczył tylko czoło i kontynuował delektowanie się trunkiem. – Trzeba będzie załatwić Mike’owi jakieś zajecie.
- Najwyżej pójdzie z Eskelem. Z maską na twarzy, przy tym słoniu, będzie wyglądał jak kobieta.
- Ta, chyba taka z brakiem cycków i owłosioną klatką piersiową – zaśmiał się Geralt patrząc na Shinodę, który mimowolnie uśmiechał się, próbując powstrzymać się od jakiegoś złego komentarza.
- Kobietus bezcyckus. Nowy gatunek – zaśmiał się Lambert i ponownie upił łyk alkoholu, uśmiechając się jednocześnie. Ten żart rozbawił nawet muzyka, któremu ogólnie nie było do śmiechu.
- Zawsze mogę powrócić do mojej rzeczywistości i pokazać się chociaż na chwilę ludziom z zespołu – Shinoda odezwał się, po czym śledził wzrokiem zachowanie wiedźminów. Nic. Żadnej większego komentarza, ani uwagi.
- W sumie, to nie taki zły pomysł – stwierdził Geralt, drapiąc się po brodzie. – To wtedy odeślemy cię do twojego świata na jakiś czas i pozałatwiasz wszystkie ważne sprawy. Potem wracamy do treningów, jeśli, oczywiście, dalej masz ochotę widzieć nasze twarze.
- Chcę, chcę – zaśmiał się Shinoda. Jednak nie chciał wracać ze względu na mężczyzn. Po pierwsze korciło go, by w końcu porozmawiać z Pat i spróbować ją namówić, by przestała darzyć Lamberta uczuciem, a po drugie sam chciał zostać wiedźminem. Fascynowało go to w jakiś sposób. Życie bez większych zobowiązań, posiadanie mocy i ostrych mieczy. No i jeszcze jedno. Nieśmiertelność. To wszystko sprawiało, że tak bardzo chciał zostać jednym z nich. Jednak bał się reakcji. Ich i Normana.
- No to ustalone – Geralt uśmiechnął się delikatnie. – Bal ma być za około dwa tygodnie.
- Geralt, chodź tu i jeśli jest przy tobie Lambert, weź go ze sobą – usłyszeli nagle głos z góry. Yen.
- Mike, idziesz z nami -  w trójkę udali się na górę, gdzie czarodziejka ubrana w czerń i biel rozmawiała z kobietą przez, jak się później dowiedział Shinoda, megaskop. Aby otrzymać obraz osoby, z którą chce się odbyć rozmowę, trzeba było ustawić trzy, tak jakby, metalowe stojaki w wielki trójkąt. Na ich czubkach znajdowały się fioletowe kryształy. Przekręcało się jeden z nich, wymawiało dość dziwne zaklęcie i widziało się osobę, znajdującą bardzo daleko stąd. Obraz, oczywiście, czasem stawał się niewyraźny, lecz głos był bardzo dobrej jakości.
- Witajcie – Keira skinęła głową i uśmiechnęła się zalotnie. Mężczyźni kiwnęli tylko głowami. – Jak wiecie lub nie, za dwa tygodnie odbywa się bal maskowy u Jolkarów.
- Wiemy, i nie jestem pewny, czy chcemy się tam udać – odrzekł sucho Geralt i spojrzał na Yennefer, by zobaczyć jej reakcje. Kobieta, ku zdziwieniu wiedźmina,  pokiwała głową na znak, że zgadza się z nim.
- Ale ja jestem pewna, że zechcecie uczestniczyć w tym jakże bogatym, zarówno w jedzenie jak i w atrakcje, balu. Szczególnie, że wasza córka, Pat, będzie tam, jako jedna z najbardziej wyczekiwanych osób, wraz z tajemniczym towarzyszem – Lambert uniósł delikatnie jedną brew do góry i zmarszczył czoło. Sam nie wiedział co w tym momencie czuje. Zazdrość, czy po prostu odczucie, że powinien martwić się, że ktoś mu zabierze Pat. Mieszał się jeszcze w tym, czy to prawdziwe uczucie, czy po prostu przyzwyczajenie do pewnych reakcji na niektóre sytuacje i zdarzenia.
- Kim jest ten tajemniczy towarzysz? – spytała Yennefer, po czym odgarnęła czarne loki, które nieznośnie opadały na jej twarz.
- Nie mam pojęcia. Słyszałam tylko, że jest dość przystojny i bardzo ciekawy jeśli chodzi o jego historię. Niestety nic więcej o nim nie wiem – odrzekła Metz i spojrzała na Lamberta, który nadal gryzł się z własnymi myślami. – Lambert, czy chciałbyś zostać moim partnerem na balu? – zapanowała chwila ciszy.
- Co mi szkodzi – odpowiedział bez większego przejęcia i tak jakby z lekką niechęcią. Chciał tam iść tylko i wyłącznie ze względu na Pat. Zobaczyć kim jest tajemniczy towarzysz kobiety i najeść się. W odpowiedzi na jego zatwierdzenie uzyskał zalotny uśmiech Keiry.
- Dotrę do was tydzień przed balem, by móc dostosować strój mojego towarzysza do cudownej sukienki. A teraz jeśli mogę prosić, mogę zostać tylko i wyłącznie z Yen? – Mężczyźni ponownie skinęli głowami, tym razem na pożegnanie i gęsiego zaczęli schodzić po schodach w kierunku ukochanego stołu i nowej ławy.
- Właśnie sobie o czymś przypomniałem – westchnął Geralt, po czym bez większego wyjaśnienia podbiegł do stojaka na zbroję. Zabrał ją i udał się w kierunku wyjścia. – Niedługo wracam.
- Co go ugryzło?

***

- No dobrze, wydaliśmy jakiś stary remix Lost In The Echo i co teraz? Przecież nie możemy bazować na samych przeróbkach naszych piosenek – Joe wypowiedział się na dość ostatnimi czasy, drażliwy temat. Atmosfera panująca w studio należała bardziej  do tych delikatnych i nieprzyjemnych, niż miłych i spokojnych. Mężczyźni przez większość czasu siedzieli cicho i korzystali z telefonów lub po prostu zamykali oczy i odpoczywali.
- No ale co innego nam pozostało? Chester ma wyjść dopiero za dwa tygodnie, a jeśli chodzi o Roba i Mike’a, nadal nic nie wiadomo. Nie możemy się dodzwonić, a ich rodzina nie wie gdzie są  – odrzekł Brad, bawiąc się swoimi brązowymi lokami.
- Możemy zacząć próbować coś tworzyć bez nich – zaproponował Dave, a po chwili rozsiadł się jeszcze wygodniej niż wcześniej, kładąc nogi na stojący naprzeciw niego stołek.  
- No możemy, ale pamiętajmy, że jeśli chodzi o teksty, to raczej nie będą one rewelacyjne – Joe podszedł do całej tej sprawy chyba najbardziej negatywnie z nich wszystkich. Uważał, że bez Mike i Chestera nie poradzą sobie tak dobrze, jak zawsze, a ich twórczość zacznie się staczać.
- Musimy spróbować, nie mamy innego wyjścia. Chociaż zacznijmy pracować nad pierwotną melodią – Brad chwycił gitarę i szarpnął przypadkowe struny, a Dave zajął się swoim basem. Jedynie Joe siedział bezczynnie i przeglądał zdjęcia fanów na instagramie, od czasu do czasu klikając serduszko, przy niektórych ujęciach, które szczególnie go urzekły. Bilety, koncert, koszulki, autografy, rysunki i tak dalej. Fani byli dla nich najważniejsi. Pamiętali dokładnie jeszcze te czasy, gdy na ich koncerty w przypadkowych klubach, przychodziło tylko parę osób, najczęściej znajomi i bawili się przy twórczości Linkin Park. Potem zrobiła się większa publika i wszystko się zmieniło. Pieniądze, występy przed tysiącami fanów, występy w różnych programach. To wpłynęło na ich życie. Z perspektywy mężczyzn, Mike zmienił się najmniej. Ale kto oprócz Dave’a wiedział o drugim życiu Shinody? Nikt. Farrell zaczął powoli mieszać się w tym wszystkim, ale jednego był pewien. To, co powiedział mu Norman, nie mogło być realne. Tylko pieprzony żart. I tak zostało. Po nocy w towarzystwie wódki i piw, jego umysł zatwierdził nieprawdziwość owego wyjaśnienia, dlaczego Shinoda zniknął. Po prostu żart. Bo kto normalny uwierzyłby w taką historyjkę? W coś tak nierzeczywistego? Na pewno nie Dave.
- Swoją drogą. Czy uważacie, że Chester stanie się jakiś inny po odwyku? – Brad spytał nagle, zaprzestając jednocześnie szarpanie strun. Układanie chwytliwej melodii nie szło mu najlepiej.
- Może stanie się mniej denerwujący?
- Dave, daruj sobie. Nic nie może się równać z Shinodą i jego dziwnymi w ostatnim czasie, humorkami – Joe wstał z kanapy i podszedł do lodówki, by wyciągnąć z niej puszkę gazowanego napoju.  – Nie wiem co mu się stało, jeszcze dwa lata temu nie zachowywał się w taki sposób. Czasem czuję się, jakby miał mnie zabić tylko dlatego, że miałem na przykład inne zdanie niż on.
- Też tak mam – Brad pokiwał głową, zgadzając się z kolegą z zespołu, a po chwili ułożył ulubiony instrument na kolana i zaczął wycierać z niego kurz. Sprzęt w studio od czasu zniknięcia Mike’a i wylądowania Chestera na odwyku, stał przez większość czasu nieużywany, przez co szary pyłek leżał praktycznie wszędzie. Mówiono im, że sprzątaczki zrobiły sobie wolne, ale zapomnieli wziąć zastępstwo na ten okres, także nie miał kto tu ogarnąć całego bałaganu. Zresztą, kurz nie był jedynym problemem. Puszki po napojach gazowanych i energetykach leżały praktycznie wszędzie, przez co stawały się powoli poważnym zagrożeniem dla zdrowia, o czym przekonał się dość boleśnie Joe, wchodząc do studio. Niczego nieświadomy kroczył do środka pomieszczenia, gdy nieoczekiwanie nastąpił na jedną z zabójczych pułapek i nie zdążył powiedzieć nawet ,,o kurwa’’, a  już leżał na podłodze. Kolejnym problemem była straszna duchota, na którą reagowali nadmiernym poceniem i wzdychaniem co chwile. Dopiero po parunastu minutach porządnego wietrzenia, udało im się uzyskać normalne powietrze i sprzyjającą temperaturę. – No, ale co zrobisz. Nic nie zrobisz – Brad westchnął i położył głowę na wygodnym oparciu, zamykając jednocześnie oczy.
- I tak nic nie przebije niewinności Roba, który ostatnio praktycznie się nie odzywa – Farrell podrapał się po rudych włosach i zrobił minę wyraźnie znudzonego człowieka.
- Prawda, prawda – Joe kiwnął głową i przegryzł dolną wargę. – Może to prze te jego mamę czy tam babcie.
- Dobra, bierzmy się do roboty – Brad ponownie szarpnął struny, patrząc radosnymi oczami na czystą gitarę. – Musi powstać nowy utwór!



Witajcie Kochani!
Przybywam z dłuższym rozdziałem i z większa ilością LP. Wowowow. :o
Piszcie jakie macie uwagi i co sądzicie o rozdziale. <3
Bywajcie! 



poniedziałek, 10 sierpnia 2015

XXIV

Minął już tydzień od wyjazdu Yen, Pat i Vesemira. Cały ten czas mijał Shinodzie na intensywnych treningach, które nadzorował, głownie, Geralt na zmianę z Lambertem. Eskel natomiast wyjechał, chcąc zgarnąć parę zleceń i zarobić na życie. Mike, dzięki różnym specyfikom, coraz lepiej wypadał pod względem wytrzymałościowym, bowiem jeśli chodzi o posługiwanie się mieczem, czy robienie uników, był to dopiero początek. Zaczął porozumiewać się z wiedźminami, lecz to właśnie z Geraltem trzymał się bardziej. Lambert należał do tych osób, z którymi lepiej nie rozmawiać na pewne tematy, chcąc uniknąć kłótni lub zgryźliwych uwag. Lecz i on bardzo przypadł do gustu Mike'owi. Z wzajemnością zresztą. I chociaż każdy dzień zaczynał się tym samym schematem, nikomu się nie nudziło. Shinoda wstawał wraz ze wschodem słońca, ubierał się, a następnie schodził na dół, gdzie Geralt czekał na niego ze śniadaniem, które głównie składało się z wieprzowiny i koziego mleka lub źródlanej wody. Po posiłku, oboje przeprowadzali rozmowę o niebezpieczeństwach tego świata i jakiego rodzaju broni użyć na dany gatunek potwora. Mike niekiedy miał problem z zapamiętaniem różnicy na przykład między Katakanem, a Ekimmą, bowiem wampiry te były bardzo podobne. Mimo, że te informacje nijak pomogłyby mu w jego rzeczywistym świecie, bardzo go ciekawiły i słuchał wszystkiego uważnie. Z opowieści Geralta najbardziej zdziwiły go i zarazem obrzydziły porońce. Nazwa, jak się później okazało, bardzo dobrze dobrana do potwora. Była to dusza dziecka poronionego lub spędzonego płodu, a także takie zabite przez matkę zaraz po urodzinach i niepochowane zgodnie ze zwyczajem. Można owego stworka zmienić w przyjaznego kłobuka. Ryciny, jakie pokazywał wiedźmin wynikało, że posturą przypominał noworodka, lecz różowe ciało, całe pokryte było wystającymi, fioletowymi żyłami, a z jego paszczy wyłaniał się okropny, długawy jęzor. Jednak najbardziej z tego wszystkiego odpychała, przywiązana do pornońca, pępowina. Pod ryciną znajdował się napis, a raczej cytat. Geralt oznajmił, że nie mógł się powstrzymać, by zapisać to w księdze. ,,Powiedzieć, że poroniec jest obrzydliwy to jak powiedzieć że gówno niespecjalnie dobrze smakuje. Nie powiem, że to nieprawda, ale nie oddaje to całej prawdy'' Autorem tego był oczywiście nie kto inny, jak sam Lambert. Po rozmowach i odczekaniu, aż żołądek strawi śniadanie, oboje wychodzili na plac, by trenować zarówno refleks jak i obycie z ostrzem. W ruch szły kukły i wiatraki.
- Raz, dwa, trzy, odskok - Shinoda powtarzał formułkę przy unikaniu skrzydeł wiatraka. - Raz - pchnął z całej siły w przedmiot, po czym drugi raz i trzeci i czwarty. Zapominając się, zrobił jedno uderzenie za dużo i unik, choć w miarę poprawny, zrobiony był za późno. Drewnianego przedmiot, którego każde ramie zakończone było metalowym końcem, uderzył Mike w lewą rękę, jednocześnie strącając go z niewysokiej platformy. - Kurwa - syknął pod nosem i złapał się za bolące miejsce.
- Gdyby zamiast metalowego końca, był ostry miecz, nie miałbyś już ręki - Geralt stanął nad, leżącym na ziemi, muzykiem i uśmiechnął się lekko, unosząc jedną brew. - Wstawaj.
- Śmieszy cię to? - Shinoda pozbierał się i wstał, nadal trzymając się za bolące ramię oraz podnosząc, znajdujący się obok niego, miecz - Daj mi spokój - zmarszczył brwi i usiadł na drewnianej platformie, mamrocząc pod nosem. Czasem miał ochotę rzucić to wszystko w cholerę, jednak coś go blokowało. Czuł się inaczej, lepiej, tutaj niż w świecie, gdzie znany jest jako muzyk z zespołu Linkin Park i zajmuje się mordowaniem ludzi, za niemałe pieniądze. To wszystko zaczynało go w pewnym sensie nudzić. Owszem, przy pozbywaniu się osób, tylko dlatego, że nie podobały się zleceniodawcy, miały swój urok, ale zaczynało mu brakować w tym wszystkim większego sensu, a wynagrodzenia stawały się już tak jakby oczywiste. A jeśli chodzi o zespół. Miał już trochę dość ciągłej rutyny. Układanie melodii, pisanie tekstów, wydawanie płyty, różne akcje promocyjne, koncerty i tak w kółko. Pieprzona rutyna.
- Halo - Geralt pomachał dłonią przed zamyśloną twarzą muzyka, po czym uderzył go w bolące ramię. - Jak wolisz, to zawołam Lamberta - dodał po chwili z podstępnym uśmiechem.
- Dobra, dobra. Tylko nie... - wypowiedź przerwało mu rżenie koni, które wjechały na plac. Wiedźmin spostrzegł szybko, że brakuje jednej osoby i ciągle miał nadzieję, że wyjedzie zaraz zza kamiennego muru. Nikt więcej. Zmarszczył czoło i wolnym krokiem ruszył w stronę Yennefer i Vesemira, zostawiając z tyłu Shinodę, biorącego się za dalsze ćwiczenia. Patrzył dziwnie spokojnym wzrokiem na stojącą nieruchomo czarodziejkę, której czarne loki, jak zwykle unoszone przez wiatr, delikatnie falowały i otulały jej twarz. Nie musiał o nic pytać, bardzo dobrze znała jego myśli. Mogła odpowiedzieć, lecz nie zrobiła tego.
- Zawiozłaś ją tam - powiedział tylko to, po czym marszcząc czoło i zaciskając pięści udał się w kierunku głównej bramy. Nie odwracał się. I dobrze, zobaczyłby tylko fiołkowe oczy, które ukrywały smutek, pod osłoną obojętności.

***

- Czyli, ponoć mój przyjaciel będzie utrudnieniem dla mojego klienta? - spytał wpatrując się w kamienną ścianę przed sobą, jednocześnie trzymając butlę alkoholu.
- Zgadza się.
- Czyli, co mam dokładnie zrobić? - spytał, nadal patrząc się na wprost i unosząc jedną brew w górę.
- Zabić go - syknął pod nosem brązowowłosy mężczyzna, który bawił się sztyletem, po czym uśmiechnął się złowieszczo i spojrzał na, stojącego przed nim, jegomościa w kapturze. Ten tylko skinął głową i przechylił delikatnie głowę w stronę zleceniodawcy, by ten mógł spostrzec jego niemałe zadowolenie.
- Cała przyjemność po mojej stronie - rzekł. - Powiedz panu Hammondowi, że niedługo zabieram się do pracy.

***

Powrócił dopiero późnym wieczorem, gdy większość domowników kładła się spać. W tej większości nie było Yennefer, która widocznie na niego czekała. Stała przy oknie i wpatrywała się w zapalone pochodnie, rzucające nieduże światło na kamienne ściany i ziemię porośniętą trawą. Geralt próbując nie zwracać na kobietę uwagi, usiadł przed lustrem, by ułożyć niesforne włosy w kitkę. Oboje milczeli wykonując własne czynności. I choć każde z nich chciało w jakiś sposób odezwać się chociaż jednym słowem, nie mogli. Yennefer wiedziała, że Geralt, gdyby mógł, najchętniej poszedłby już spać, by nie mieć okazji przeprowadzenia poważnej rozmowy, które były najgorsze. Przecież czytała jego myśli. A on, mimo, że o tym wiedział, nadal nie powstrzymywał się od wypowiadania niektórych słów w głowie. Po chwili wstał i ze zmarszczonym czołem udał się na łóżko, gdzie odgarniając czerwoną kołdrę, położył się na nim i zaczął układać poduszkę, by móc po chwili ułożyć wygodnie głowę.
- Myślisz, że unikanie rozmowy jest najlepszym wyjściem? - Yennefer spytała cicho, nadal wpatrując się w okno. Tak. Nie musiał odpowiadać, by mogła znać odpowiedź. Ponownie milczeli. Wiedźmin zamknął oczy i wsłuchując się we własny oddech, próbował zasnąć i ignorować myśli związane z Pat. - Geralt, proszę cię. Porozmawiaj ze mną - powiedziała nienaturalnym głosem, zupełnie tak, jakby zaraz miała się rozpłakać. Nie musiała wiele prosić, by poczuć znajome ciepło, bijące od bladego ciała. Ten głos momentalnie rozbił oschłą barierę, która była skutkiem ostatniego wydarzenia. - Musiałam to zrobić. Pat potrzebuje kogoś, kto pokaże jej jak dobrze opanować jej dar.
- Czemu ty nie możesz tego zrobić? - spytał cicho i objął ją w tali masywnymi rękoma. Wtulając swą twarz w jej czarne loki, zamknął oczy i spokojnie wyczekiwał odpowiedzi.

- Nauczyłam ją podstaw - położyła swoje delikatne dłonie na palce mężczyzny. - Reszty nie potrafiłam jej nauczyć. Jej dar jest zbyt potężny, Geralt - odwróciła się zgrabnie i spojrzała na jego kamienną twarz. - To coś na zasadzie mocy Ciri, lecz nie potrafiłam określić do czego Pat jest zdolna. Tam, na wyspie obok Vengerbergu, już niedługo, czekać na nas będzie odpowiedź - rzekła i przytuliła się do wiedźmina, zatapiając swą twarz w jego klatce piersiowej.


Witajcie Kochani. <3

Przychodzę do Was z krótkim rozdziałem. Wybaczcie, ale brak weny ponownie mnie dopadł. ;-;
Mam nadzieję, że się podobało i czekam na Wasze opinie w komentarzach. <3

Do zobaczenia Kochani. <3
Bywajcie!
Szablon wykonany przez Calumi