niedziela, 27 grudnia 2015

XXX



Widząc fragment czarnej tkaniny na płocie, zatrzymał konia niemalże natychmiast. Zsiadł zręcznie i nie zwracając uwagi na przechodzących wieśniaków, trzymając wierzchowca za lejce, podszedł  do prowizorycznie powbijanych pali, zbitych znalezionymi w pobliskim lesie większych, prostszych gałęzi sosny, czy dębu. Cały obraz ogrodzenia dopełniały, niechlujnie wystające, zardzewiałe gwoździe. Tak jak podejrzał. Kawałek czarnej koszuli należał do Pat. Cały nasiąknięty jej charakterystycznym zapachem. Delikatnym zapachem arbuza i jabłka. Geralt dobrze wiedział, że jeśli chce dowiedzieć się czegokolwiek o córce, musi wejść do, znajdującej się obok, karczmy. Przywiązał wcześniej konia do specjalnie przydzielonego miejsca, a po chwili udał się w głąb śmierdzącej speluny.
- Że też nie mogła wylądować gdzie indziej – pomyślał zamykając za sobą drzwi, albo raczej puszczając je po drodze tak, by trzasnęły z niemałą siłą i wydały z siebie charakterystyczny huk. W środku panowała duchota, jaką zwykło spotykać się w podobnych miejscach. Miejscach zapełnionych tutejszymi hlejusami i największym szlamem. Stali bywalcy siedzieli w grupach przy dużych, dębowych stołach i ciesząc się z przeżytych przygód, popijali najtańsze piwo. Ciche skrzypnięcie towarzyszyło Geraltowi z każdym kolejnym krokiem. Kiedy znalazł się przed ladą, karczmarz widocznie przełknął ślinę, lecz próbował ukryć to lekkim uśmiechem, jednocześnie przegryzając, wyrobiony już od zębów, patyczek, który gdyby tylko mężczyzna dał upust swoim emocjom, złamałby się w mniej niż pięć sekund.
- Czy była tu białowłosa dziewczyna z raną na lewym policzku? Miała na sobie czarną narzutę i czarną koszulę – wiedźmin spytał oschle i zimno, lecz nie miał zamiaru nikogo zastraszać. Karczmarz podrapał się chwilę po brązowej czuprynie, pogryzł parę razy drewniany patyczek, a następnie zmarszczył czoło, by dać do zrozumienia Geraltowi, że próbuje sobie przypomnieć. A wilkowi takie  szopki się nie podobały, tym bardziej, że zależało mu na odpowiedzi, jak najszybciej. Poczekał jeszcze chwilę i spoglądał wrogim wzrokiem na, stojącego przed nim, mężczyznę. – Była, czy nie? – uderzył pięścią w ladę.
- Była panie, była – powiedział wreszcie przestraszony człowiek ubrany w wiejskie łachmany. – Wpadła tu wczoraj, cała zmarznięta, mokra. Panie, niczym szczur, taka morka – dodał pospiesznie, widząc zniecierpliwienie wiedźmina. I nie wiedział co poczynić dalej, bo twarz Geralta, zupełnie jak kamień,  nie zmieniła się, jak wcześniej widział niezadowolenie, teraz ono gościło dalej.
- I co tu robiła?
- Cóż. Szukała schronienia i jedzenia. A ja biedny, nie wiedząc co robić, nie mając gdzie jej przechować, zaproponowałem tylko żarcie – opowiadał przegryzając patyk. Geralt robił się zły. – No i wyszła z tym, co jej dałem. Ot, koniec historii – dodał po chwili z zadowoleniem na twarzy.
- Łżesz – wiedźmin spojrzał się na brudny, od resztek zakrzepłej krwi, blat. – Łżesz jak pies – utkwił swoje kocie oczy, przeszywające strachem i chłodne w lekko wystraszonych ślepiach karczmarza.
- Prawdę mówię.
- Tej, biały. Zostaw go – odezwał się nagle jeden z siedzących przy stole z tyłu. Geralt nawet nie raczył na niego spojrzeć. Dalej wpatrywał się w gryzącego patyk mężczyznę. – Chcesz wiedzieć co się stało z tą twoją białowłosą dziewuszką? Proszę bardzo. Lekko się z chłopcami zabawiliśmy tamtejszej nocy.
- Oj ładnie, ładnie – dopowiedział drugi.
- Tylko nieco się wierciła – Wilk dalej nie zwracał uwagi na wypowiadających się oprychów. Był zły. – Żebyś widział jaka była zadowolona. Aż te jej niebieskie oczycha na wierzch wyłaziły.
- Milcz.
- Bo co? Z tobą też mamy się zabawić? Spokojnie. Dla ciebie mamy równie dobrą zabawę – słychać było cichy szelest, dobiegający od strony wcześniej wypowiadających się mężczyzn. A był to szelest wyjmowanych noży.
- Precz, bo zabiję.
- Patrzcie jaki odważny. Myśli, że odważny w gębie, to i bić się potrafi – chwytając mocniej nóż, zamachnął się, by wbić ostrze w ofiarę. Jednakże wiedźmin dobrze przewidział ruch oprycha i zręcznie obracając się na pięcie, zrobił piruet wyciągając jednocześnie miecz z pochwy. Ciął bezbłędnie, odłączając głowę czarnowłosego mężczyzny od reszty ciała. Krew polała się na brudny blat, pozostawiając po sobie niezmywalne ślady. Twarz zaprawionego w boju chłopa wpatrywała się szklistymi oczyma na resztę jego kompani, która dzielnie przygotowywała się do jatki, a krew z jego tętnicy lała się strumyczkiem na trzeszczącą podłogę. Wiedźmin pełen złości czekał na następnych śmiałków. Nie brakowało ich. Trzech prawie, że jednocześnie rzuciło się na Geralta z nadzieją, że ilościowo muszą wygrać. Ten czekał na nich, poprawiając, opadłe na mokre czoło, białe włosy. Wilk nachylił się najpierw unikając pięści pierwszego, tylko po to, by za chwilę odstawić prawą nogę nieco dalej i odrąbać, chętną do bitki łapę. Za chwilę kolejna głowa i pół ciała dołączyły do krwiodajnych ludzkich befsztyków. Geralt był zły. Nie czekał na resztę i  sam wyszedł z inicjatywą. Zaczął od przecięcia tchawicy, potem przebicia serca, a dwóch ostatnich potraktował Znakiem Igni. Karczmarz dopiero teraz dowiedział się, jaki człowiek potrafi wydobyć z siebie krzyk. Przeszywający bólem krzyk, który zachodził w pamięć, przypominając o sobie każdej nocy.  Wiedźmin sprawił, że ich twarze stały się czarnym, jak smoła surowcem. Wściekły odwrócił się i spojrzał na karczmarza, który z tego wszystkiego, zsikał się w wiejskie łachmany. Wiedźmin omijając porozrzucane na hałasującej podłodze, wnętrzności oraz inne części ciała, podszedł do mężczyzny i chwyciwszy go za ubranie, bez trudu uniósł do góry.
- Gdzie ona jest?
- Panie, pojechała. Nie wiem gdzie, ale pojechała. Chyba  na zachód. Nic jej nie zrobili, owszem chcieli, a nie zrobili, przysięgam, przy… - po czym zamilkł udławił się drewnianym patyczkiem, który wyrobiony był już od zębów. Geralt puścił karczmarza  i brudny od ludzkiej krwi opuścił gospodę, zostawiając jednego niedobitka, który zmarł za parę minut na zawał. Wiedźmin wsiadł na konia i ruszył na zachód, tak jak wspomniał mu karczmarz. Bogu winny karczmarz, który lubił przegryzać swój ulubiony, drewniany patyczek.

***

Odgarniając czarne włosy z czoła, wędrował spokojnie szarym, lekko zniszczonym chodnikiem, z którego już dawno uciekło życie. Zielone liście cicho szeleściły nad głową Shinody i gładziły uszy pięknym koncertem. Jedynymi gościami parku byli bezdomni, bądź ludzie mający duże problemy życiowe. Siadali oni na ławkach i wpatrywali się w, wyładniające się między listkami, rozgwieżdżone niebo z pytaniami do Boga, skargami, narzekaniami. Winiąc Pana, często nie dostrzegali własnej, człowieczej winy, która towarzyszy każdemu z nas, nie ważne, w jakiej części wędrówki swojego życia, jest. Miotając się między ważnymi decyzjami, nie mamy pojęcia, czy wybraliśmy dobrze, czy wręcz przeciwnie. Odpowiedz otrzymujemy jakimś czasie. Często za późno, by uniknąć konsekwencji za podjęte ścieżki. Najtrudniejsze jest to, iż nie potrafimy się przed tym obronić, otrzymując cios prosto w serce, które nie było jeszcze skrzywdzone. Później trafiamy na kolejne życiowe zasadzki, otrzymując coraz więcej obrażeń, przez co serce wygląda jak podziurawiony ser. Mike spojrzał na dziewczynę wpatrującą się we własne dłonie, a w nich, po dłuższym wpatrywaniu, dojrzał małe zdjęcie z wizerunkiem jakiegoś chłopaka. Nie płakała. Gładziła delikatnie palcem twarz na kartce z uniesionym lewym kącikiem ust. Wiedział, że straciła go, straciła w najgorszy możliwy sposób, widząc jego śmierć. Wiedział, że dała mu swoją miłość, bo ci, którzy najbardziej kochają, nie obwiniają Boga o swoje cierpienie. Shinoda uśmiechnął się lekko i powrócił do wpatrywania się w szary chodnik oświetlany przez uliczne lampy. Dając wiatrowi możliwość popisu, zamknął oczy i oddał się prawie w całości porywom niewidzialnego przyjaciela. Czuł jak na ciele pojawia się gęsia skórka, a włosy odprawiają własny taniec. Szybko powrócił do rzeczywistości, gdy usłyszał cichy szelest łamanych gałęzi z jego lewej strony. Wiedział, że nie jest sam. Przez chwilę ogarnęła go ciekawość, potem delikatna obawa, po czym wszystkie towarzyszące mu uczucia, przerodziły się w   chęć zabijania. Sam nie wiedział czemu właśnie tak jego ciało reagowało na wiedźmińskie specyfiki, lecz chciał odczuwać ten stan w nieskończoność. Stwierdził, że nie może doprowadzić nieznajomych do miejsca, w jakie się udaje, więc zboczył z kursu, delikatnie skręcając w lewo. Gdyby nagle, ostro skręcił w bok, dałby do zrozumienia, że goście nie są mile widziani i sprowokowałby do ataku przybyszów, a w przecież to on chciał zrobić zasadzkę. W razie, czego chwycił za pistolet umocowany w okolicy uda, by móc się obronić. Dobrze wiedział, że towarzysze nie mają broni. Chcieli zabić go po cichu. Słyszał także ich zawahania, szybki, lecz cichy oddech. Szelest wyciąganego sztyletu rozbrzmiał muzykowi w uszach, powodując zmrużenie oczu i zmarszczenie czoła. Shinoda ponownie odgarnął czarne kosmyki i splunął w prawo. Szedł spokojnie, jak gdyby nigdy nic, jakby był głuchy. A to dawało mu przewagę, gdyż napastnicy nie spodziewali się jakiegokolwiek problemu z cichym zabójstwem. Słyszał kroki za sobą. Ciężki, wysoki mężczyzna o głośnych butach, nie dało się go nie słyszeć. Reszta czaiła się między drzewami dzierżąc w dłoniach kije, łomy, czy sztylety. Gotowi by zabijać. Niedostatecznie gotowi, by umrzeć. A wiatr targał ich ciuchami, włosami, wpadał w zmrużone oczy. Księżyc blado oświetlał ich gotowe do mordu twarze, a liście delikatnie tłumiły ich szmery, ciche szepty. Mike wiedział, że za chwile ta piękna, wietrzna noc, zamieni się w krwawe żniwa. W jednej chwili ktoś doskoczył do jego tyłu, złapał za kaptur od skórzanej, czarnej kurtki, chcąc odchylić głowę, by zanurzyć nóż w krwi. Shinoda zgrabnie wykręcił się, uciekając szyją przed wędrującym w jego stronę ostrzem. Kopnął nieznajomego w brzuch, a po chwili szybko strzelił mu w czoło. Usłyszał krzyk. Nie zwrócił na to uwagi, gdyż otoczony był przez gromadkę zamaskowanych zabójców. Zacisnął zęby, by po chwili zebrać swój plon. Uchylił się przed lecącym łomem, chwytając jednocześnie leżący na ziemi nóż. Po chwili było o jednego mniej. Padł jak kaczka, brudząc krwią swojego towarzysza. Muzyk strzelał bez pohamowania, a czerwona maź lała się strumieniami. W jego brązowych oczach rysowała się nienawiść, a żądza zabijania opanowała jego ciało. Ręce ani na chwilę nie zadrżały przy wymierzaniu sprawiedliwości, jaką sobie ubzdurał.  Całe to zajście nie trwało dłużej niż pięć minut. Ciała zamaskowanych nieznajomych leżały na trawie, na szarym chodniku, który w końcu nabrał życia, a czerwona barwa zdobiła źdźbła, wnikała między kostki, zalewała ziemię.  Shinoda podbiegł szybko do jednego z mężczyzn, a następnie wyciągnął z jego głowy nóż, by nie zostawić po sobie żadnych śladów. Uciekł, pozostawiając swe ofiary. Ich martwe twarze, blado oświetlał księżyc, a w szklistych oczach odbijały się gwiazdy, które próbowały przebić się przez, dające swój koncert, zielone liście. Teraz nie było już tam nikogo, prócz śmierci.

***

Koń kroczył wśród bujnych traw, wioząc swą właścicielkę, pogrążoną w myśleniach, błądzącej w przeszłości, przyszłości, w snach. Nie zauważyła nawet, gdy znalazła się na granicy Kurty i Partopu. A granicą między tymi dwoma królestwami był las, zwany, przez miejscowych, Czarnym Lisem. Pełno tu było niespodzianek, iluzji, chytrych iluzji. Nikt do końca nie wiedział skąd one się tam wzięły, jednak istniały, żyły własnym życiem. Dziewczyna dopiero po chwili spostrzegła gdzie się znajduje, mimo tego, nie zawróciła. Brnęła dalej w nieznajomą, groźną puszczę. Zacisnęła zęby słysząc ciche, prawie nie wykrywalne szmery i mocniej chwyciła za lejce. Wysokie drzewa o grubych pniach dawały idealne schronienie dla żyjących tu stworzeń, niekoniecznie zwierząt, a bujne trawy były idealnymi miejscami do zasadzek. Zieleń, jaka tu panowała lekko przytłaczała swoją głębią, a dziwny zapach wilgoci stawał się po dłuższym czasie trutką, która wolno usypiała podróżnika. Pat zdążyła wymiotować już pięć razy w ciągu, no właśnie. Sama nie była w stanie określić ile tułała się po tym gęstym lesie. Słońce nie docierało tu nawet między małymi szczelinami. Wielkie liście wysokich drzew idealnie izolowały świat wewnętrzny od zewnętrznego. Kobieta jechała dalej na wiernym rumaku, który dzielnie znosił nieprzyjemne zapachy i pomruki płynące z obydwóch stron. Czasem Znak Aksji dawał swój popis, a niekiedy wystarczył cichy, spokojny szept wiedźminki. Po czterogodzinnym spacerze w Czarnym Lisie oboje nie dawali już rady. Zatrzymali się przy jednym z drzew, by posilić się i napoić. Po krótkim czasie Pat zwróciła wszystko, co zjadła. Siadając bezradnie i opierając się o pień, w jej głowie zaczęło pojawiać się wiele demotywujących myśli. Nie miała ochoty wstawać, pić, jeść. Nawet na odpoczynek nie było jej stać. Błądziła we własnym umyśle, bredząc pod nosem. Jedyne co do niej docierało, to szelest wśród pobliskich krzaków i dziwne zachowanie Hima. Jednak i na reakcję nie miała siły. Znowu zwymiotowała. Tym śliną lub resztkami, których nie wydaliła z siebie za poprzednim razem. Po chwili dostrzegła rozmazaną sylwetkę ogromnej istoty, nie mogła rozpoznać owego stwora. Kiedy nastąpiła ciemność, wszystko było jej obojętne. Słyszała tylko dziki rżenie przestraszonego konia.





Łoł. Witajcie Kochani! Nareszcie udało mi się coś dodać. Nawet nie wiecie ile radości mi to sprawia, pomijając chwilowy brak weny. Czasem ciężko powrócić do swojego rzemiosła i robić to z natchnieniem. ;-; Mam nadzieję, że rozdział się Wam spodobał, więc dajcie znać w komentarzach. :3
Jak minęły święta? Dostaliście to, co chcieliście? U mnie tak średnio jeśli chodzi o trafienie. xD <3 
Bywajcie! 

czwartek, 24 grudnia 2015

Wesołych Świąt!

Kochani nastał ten czas, gdy siadamy z rodziną przy stołach i żremy barszcz. Tak. Właśnie to. A tak naprawdę dzielimy się opłatkiem i składamy życzonka, by potem zasiąść do stołu i delektować się cudownym smakiem pierożków i innych potraw. W te święta chciałabym życzyć Wam wszystkiego co najlepsze, szczęścia, zdrówka, pinionszków, bojfrendów lub girlfrendów (jak kto woli). Abyście zdali szkoły, spędzili swe święta i czas po nich jak najlepiej, w gronie rodziny, znajomych, drugiej połówki. Nie jestem najlepsza pod względem wymyślania życzeń, więc chcę, abyście byli po prostu szczęśliwi. <3 
Jutro, bądź pojutrze pojawi się nowy rozdzialik! 
Bywajcie Kochani! 

niedziela, 6 grudnia 2015

Przepraszam

O losie. Czasem chciałoby się usiąść i się zabić długopisem. Wybaczcie za bark aktywności z mojej strony, ale moje technikum nie daje mi szansy, by cokolwiek napisać. Chciałabym sobie wmówić, że poprawię się na moje ferie, które mam w styczniu, lecz nie jestem pewna. Przygotowanie się na zaliczanie semestru, który zawaliło się z dwóch/trzech przedmiotów wymaga trochę czasu. Mimo tego, postaram się, zrobię wszystko co w mojej mocy, byście mogli dostać nowe notki. Tak samo chciałam przeprosić Tych, których blogów nie zdążyłam przeczytać, bądź skomentować. Zrobię to w najbliższym wolnym czasie. Jeszcze raz przepraszam i do następnego. Mam nadzieję, że Wy nie macie problemów z zagrożeniami. <3
Bywajcie! 

sobota, 7 listopada 2015

XXIX



- Geralt? – Yennefer leżąca na wygodnym łóżku, opatulona krwistą czerwienią, puszystej kołdry, lekko uniosła brew, po czym odgarnęła niesforne, krucze loki na plecy. Mężczyzna krzątał się nerwowo po pokoju poszukując zbroi i od czasu do czasu przewracał przypadkowe przedmioty, które upadając na kamienną podłogę wydawały, jakby stłumiony huk. Na jego twarzy gościła naprzemiennie wściekłość jak i pewnego rodzaju smutek. Wciąż nie mógł dopuścić do siebie myśli, że  tak po prostu wypuścił swoją córkę, narażając ją na ogromne niebezpieczeństwo. Wiedział, że szczególnie teraz, gdy nad północnymi krainami wisi największa wojna, jaką kiedykolwiek widziała tutejsza ludność, świat Pat może zmienić się w piekło. Z wściekłości chwycił stojący na stoliku Yennefer, gliniany wazon, w kwieciste wzory i z całej siły cisnął nim o podłogę, rozbudzając do końca kobietę. – Geralt! – spojrzała na niego srogimi oczami, pełnymi pogardy i złości. Oczami, które zwykle poskramiały wiedźmińskie wybryki i nieodpowiednie zachowania. Jednakże tym razem białowłosy zacisnął zęby i zmarszczył czoło najmocniej jak potrafił. – Co ty do jasnej cholery wyprawiasz? – spytała bez uczucia, chłodno, niczym wczesno wiosenny poranek, przeszywający dreszczem.
- Gdzie moja zbroja?
- Leży pod moimi rzeczami – wskazała na ogromne krzesło, przez które przewieszone były ciuchy, a pod nimi wystające,  mieniące się ćwieki. Jednym ruchem chwycił czarne ubrania, a następnie rzucił je bez większego przejęcia się, na łóżko obok leżącej i niezadowolonej kobiety. – Geralt. Cholera jasna. Pognieciesz mi spodnie – ułożyła materiał tak, aby zaginał się jak najmniej, a po chwili przewróciła oczyma i wstała z wygodnego łoża. Jej zgrabne ciało przykryte półprzeźroczystą, fioletową tkaniną, stanowiły łakomy kąsek dla płci przeciwnej, lecz Geralt nawet nie zwrócił na to uwagi, wprawiając jednocześnie Yennefer w lekką dezorientację. Przecież zawsze nie mógł oderwać od niej swoich pomarańczowych, kocich oczu, które rozbierały bez pomocy innych czynników zewnętrznych. Przyglądając się ubierającemu mężczyźnie, stała z założonymi rękoma, dając impulsy myślowe, by ten choć na chwilę obdarzył ją swym spojrzeniem. Nie zrobił tego. W szybkim tempie założył na siebie ostatni element zbroi, czyli buty, a następnie przeszukał pokój swoimi zmysłami w celu znalezienia obydwóch mieczy oraz kuszy. Po minucie starań udało mu się zebrać cały komplet. – Czy łaskawie powiesz mi, gdzie się wybierasz? – spytała mocno zirytowana. Wiedźmin spojrzał w jej fioletowe, pełne chłodu oczy, a po chwili odwrócił się na pięcie i udał się przed siebie, zostawiając kobietę na środku pokoju, która próbowała zachować spokój po informacji, jaką otrzymała. Wychodząc na zabłocone podwórze, jego włosy znowu o sobie przypominały, miotając się niczym małe wężyki we wszystkie strony, które po chwili zostały schwytane i związane w kitkę. Zmarszczył czoło, a następnie udał się do obórki, gdzie czekały na niego dwa wierzchowce. Brązowa klacz o ślepiach wpadających w czerń, wydała mu się idealna, więc zabrał się na przygotowanie jej do dłuższej wyprawy. Do pomieszczenia wpadła zmachana kobieta, której zmoczone, krucze loki, opadały na bladą twarz i przykrywały fioletowe oczy. – Geralt, czekaj. Może da się ją wytropić za pomocą magii? Wróćmy do Kaer Morhen i podejdźmy do tego na spokojnie – wiedźmin zmierzył ją wzrokiem tak odrzucającym, że Yennefer cicho przełknęła ślinę. Mężczyzna dalej kontynuował wcześniej zaczęte zajęcie, w ogóle nie zwracając uwagi na stojącą obok niego czarodziejkę. – Geralt, wróćmy do domu. Będzie lepiej, rozumiesz? Poprosimy kogoś o pomoc.
- Nie – suchość jego wypowiedzi jeszcze bardziej zdezorientowała kobietę. – Uległy Geralt się skończył, rozumiesz Yen? Mam dość tego pomiatania. Jadę jej szukać. Gdybym mógł coś wtedy powiedzieć – przerwał, by odwrócić na chwilę wzrok. – jakoś ją powstrzymać - następnie podszedł do klaczy i szybko na nią wsiadł. – I wiesz co? Mam w dupie co o mnie myślisz – zmarszczył czoło i pognał konia tak, że prawie przewrócił stojącą na środku wyjścia czarodziejkę, która próbowała powstrzymać się od ukazywania większych emocji. Zaszlochała i upadła na chłodną ziemię, chłodną, jak jej fioletowe oczy tego poranka.

***

Pędziła walcząc z silnymi podmuchami wiatru, który targał jej włosami w każdym możliwym kierunku, pędziła przed siebie, nie wiedząc nawet, gdzie się znajduje. Ważne było tylko to, by znaleźć się jak najdalej od Vengerbergu. Mijała śpiące chaty, z których leniwe unosił się dym z dogasających domowych ognisk, mijała kładące się, pod wpływem pogody, złociste zboże, odbijające delikatnie wychodzące od czasu do czasu słońce zza czarnych, puchatych chmur, mijała wiatraki, szaleńczo obracającymi skrzydłami, wykonanych z sosny i długich szmat. Mijała to wszystko, nie dostrzegając w tym nawet najmniejszego piękna. Him zdawał się zatapiać w błotnistej ścieżce, jednakże nie zwolnił tempa. Gnał tak, jak pragnęła tego jego właścicielka. Deszcz opadający na zmarznięte ciało wiedźminki, kąsał ją, jak żmija posiadające ostre, jak brzytwy, kły, jednocześnie ogłuszając dziewczynę tak, iż nie była wstanie usłyszeć, walczących z mokrym podłożem, kopyt. Z całej siły trzymała lejce, by z powodu przypływu emocji, nie upaść z konia. Pędziła tak, wpatrując się przed siebie przez bardzo długi czas, aż do nocy, aż do bezsilności rumaka, który ledwo utrzymywał równowagę.  Zsiadła lekko chwiejąc się przez moment. Zatrzymała się, jak na złość, w miejscu, gdzie jedyne formy życia, jakie słyszała, chowały się albo w lesie, albo pod kamieniami, głęboko ukrytymi w zielonej, bujnej trawie. Krzewa odgrywały swą groźną sztukę, oświetlane przez, chcący przebić się przez gęste chmury, prawie okrągły księżyc. Hałasowały gałązkami i szeleściły liśćmi, dając upust swym niezadowoleniom i żalom.  Ciemność pochłaniała wszystko, jednakże Pat, nie odczuła tego tak  bardzo, jak odczułby to zwykły człowiek. Wiedźmini bowiem, posiadając kocie oczy, zapewniają sobie lepsze pole do popisu w tej dziedzinie. Nie wiedząc co robić, dziewczyna usiadła na chłodnej oraz mokrej trawie, trzymając jednocześnie Hima za długi sznur. Zresztą, ogier nie myślał o jakimkolwiek ruchu. Chciał jak najdłużej cieszyć się błogim odpoczynkiem. Zamknął oczy i postanowił zasnąć, pozostawiając kobietę samą wraz z niezadowolonymi drzewami i świecącej od czasu do czasu, srebrnej kuli. Pat podłożyła zmarzniętą dłoń pod głowę i cicho westchnęła. Jej oddech zagłuszał porywisty wiatr i hałasujące liście. Nadal nie widziała, czy podjęła właściwą decyzję. Czy rzucanie się na głęboką wodę, miało jakikolwiek sens. Zostawiając Geralta i Yennefer, naraziła się jednocześnie na ich złość oraz zawód. A zawód w oczach wiedźmina, był najgorszym co mogłaby zobaczyć. Jego smutne kocie oczy, które niemało przeszły, doprowadzają do uczucia, jakiego nikt nie chciałby odczuć. Doprowadzają do wewnętrznego załamania, czegoś w rodzaju zniszczenia wszystkiego w środku, pozostawiając tylko rozpacz. A zawód w jego oczach, widziała wiele razy, zbyt wiele. Najczęściej pojawiał się on po spotkaniu z Yennefer, która nie potrafiła docenić wiedźmina i jego starań. Wychodził on na długie, wieczorne spacery i spędzał dużo czasu nad pobliskim jeziorem, gdzie siadał na jego brzegu i wsłuchiwał się w ciche szepty wody i krzyki drzew. Wpatrywał się w odbijający się w lustrze,  księżyc lub w gwiazdy, jakie zdobiły czarne, złowrogie niebo. Jego białe włosy, unosiły się na wietrze  i odbijały  światło srebrnej kuli, a kocie, mieniące się oczy, zamykały się na dłuższą chwilę, wraz z pięściami, by móc poczuć nieprzyjemny dreszcz, obiegający całe ciało mężczyzny.  A po jakimś czasie nie był już sam, bowiem obok niego siadała nieduża postać, chwytała go za dłoń i razem z nim wpatrywała się w jezioro, które bardzo dokładnie imitowało czarną otchłań, zdobioną małymi, białymi kropkami oraz jedną, większą świecącą kulą. A owa kula urzekała zarówno wiedźmina, jak i jego córkę tak, że zapominali o smutku i na ich twarzach pojawiał się delikatny uśmiech. Wtedy już nikt nie chciał, by ponownie pojawiał się smutek. Teraz to ona siedziała sama i potrzebowała ojca, który chwyci ją za rękę i razem z nim będzie wpatrywała się w czarną otchłań.  Nie widząc co poczynić, z tej całej bezsilności, postanowiła zamknąć oczy i pomedytować, by zregenerować siły. A sen, który jej się śnił należał do najpiękniejszych, jak i najsmutniejszych zarazem.

Oboje siedzieli na śnieżnym dywanie przed zamkiem. Zimą Kaer Morhen wydawało się jeszcze jeszcze bardziej surowe, lecz wszyscy w zamku, prócz Lamberta, próbowali doszukać się choć najmniejszego piękna w tym widoku. Geralt wpatrywał się wraz z Pat przed siebie, w Krojkoki. Średniej wielkości, nieodlatujące na chłodniejszy okres, ptaki. Ich bardzo długie dzioby, przez które wyglądały dość nieproporcjonalnie i zabawnie zarazem, umiały poradzić sobie nawet w tych większych śnieżycach. Znalezienie pokarmu ułatwiał im także pewnego rodzaju sonar, wbudowany w głowę. Trzepotały swymi niebieskimi, majestatycznymi skrzydłami i zbierały się w większe grupki, by móc ogrzać się nawzajem. Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, a po chwili spojrzała w górę, w niebo wypełnione sunącymi, szarymi chmurami. Popatrzyła na ojca, który nadal wpatrywał się w kolorowe ptactwo, a po chwili zeskoczyła z niewysokiego murku, upadając w mniejszą zaspę. Śnieg skrzypiał pod jej skórzanymi butami, jednocześnie gładząc uszy błogim dźwiękiem. Położyła dłonie na swych bokach i wzięła głęboki oddech, wdychając świeże powietrze, jakie uwielbiała. Odwróciła się tyłem do wiedźmina i spoglądała w oddal. W wysokie góry, przykryte białym puchem, chroniące ich przez niechcianymi gośćmi, które powalały swym majestatycznym wyglądem. Spoglądała na ulubione, zamarznięte, jezioro, gdzie potrafiła godzinami jeździć na łyżwach i pouczać ojca. Doskonałej techniki jazdy na lodzie nauczyła ją jej siostra, Ciri, która zniknęła gdzieś, nie wiadomo gdzie, w celu znalezienia nowej przygody. Geralt od zawsze miał problemy z łyżwami, a to źle stawiał nogi i po chwili leżał już na zimnej tafli, a to za wolno skręcał i wpadał we wielkie zaspy, pochłaniające go w całości i trzymające tak długo, że w całą sytuację musiała ingerować Pat. Z rozmyśleń wyrwało ją uderzenie czymś mokrym w tył głowy. Biały puch dostał się za kobiecy kołnierzyk, przez co dziewczyna wygięła się nienaturalnie do przodu, wprawiając w śmiech ojca. Wilk ponownie chwycił za śnieżkę i rzucił ją stronę wiedźminki, która po chwili zrewanżowała się tym samym. Na jej, jak i mężczyzny twarzy widniał szczery uśmiech, jaki wywołać mogli tylko w swoim towarzystwie. Działali na siebie jak narkotyk, byli ze sobą bardzo zżyci, a ich relacje można nazwać czymś o wiele bardziej niż doskonałym. Po paru chwilach zabawy, ich włosy stały się jeszcze bielsze, a twarze bledsze. Mimo zimna, jakie obojga odczuwali, nie mieli zamiaru przerywać tej zabawy, która pozwalała im oderwać się od rzeczywistego świata.
- Przestań! – kobieta krzyknęła, śmiejąc się jednocześnie. Oberwała ona w twarz, przez co jej widoczność mocno się ograniczyła. Płatki śniegu, skupione w większe grupki, na jej czarnych rzęsach, stanowiły naturalną siatkę, przez którą widać było jedynie poszczególne części, widniejącego przed Pat, krajobrazu.
- No dobrze, już dobrze – odparł Geralt z uśmiechem na twarzy, rezygnując z próby oddania następnego rzutu, wypuszczając jednocześnie przygotowaną już śnieżkę. – Aż tak Ci ze mą źle? – zaśmiał się.
- Skąd. Oszalałeś? – spojrzała na niego, przecierając oczy w celu pozbycia się pozostałości po śniegu. – Za każdym razem, kiedy spędzam z tobą czas, czuję się cudownie – uśmiechnęła się lekko mrużąc oczy. – Całkiem miła odmiana w ostatnich miesiącach, nie uważasz? – spytała się i postanowiła usiąść na wcześniej zajmowane miejsce. Zgrabnie skoczyła i znalazła się na niewielkim murku. Po chwili obok niej, o miejsce do siedzenia oprał się wiedźmin, który ponownie zaczął wpatrywać się kolorowe ptaki. Krojkoki wydawać się mogło, że zapadły w zimowy sen, bowiem nie było widać żadnych oznak życia, jednak one w swoich grupkach czuły się tak dobrze, że przestały zwracać na cokolwiek innego uwagę i tak po prostu odpoczywały w cieple własnych ciał.
- Naprawdę czujesz się cudownie, kiedy spędzasz ze mną czas? – Geralt niepewnie spytał, nadal patrząc przed siebie.
- A ty czujesz coś innego? – spojrzała na jego profil. Spokojny i niebezpieczny jak zawsze. I chociaż nic nie mówili, w ich głowach pojawiało się mnóstwo myśli, najróżniejszych zdań, które chcieliby wypowiedzieć, lecz nie potrafili.  Tak dobrze odnajdując się w tej racji, wciąż nie potrafili wypowiedzieć wielu rzeczy.
- Czuję to samo – odrzekł. – Wiesz co ci powiem?
-Hm?
- Kocham cię.
- Ja ciebie też, tato –  chociaż powiedział to tak krótko, wiedziała, że jest to szczere. I ponownie, razem wpatrywali się w niebieskie Krojkoki, które ogrzewały się sobą nawzajem, w ich długie dzioby, opadające na zimną ziemię. Ponownie poczuli, że bez siebie nie istnieją.


Witajcie Kochani! 
Pojawiam się z typowo wiedźmińskim rozdziałem za co przepraszam fanów linkinowych rozdziałów. Mimo tego, mam nadzieję, że się Wam spodobał i pozostawicie po sobie komentarz. Cóż. Czuję, że nie owa notka nie należy do tych cudownych. Jestem w pewnym sensie nie nasycona. ;-;
No nic. Cieszę się z tego, iż udało mi się w ogólne napisać cokolwiek. Nie jestem pewna, jak będzie wyglądało to w przyszłym tygodniu, więc jeżeli nic się nie pojawi, to wybaczcie. ;-;
Bywajcie i komentujcie! <3

niedziela, 25 października 2015

XXVIII


On chaosem, ona ciemnością. Oboje śmiercią. I gdy nadejdzie czas Wilczej Zamieci, nie będzie odwrotu. Strzeżcie się, bowiem krew  splami wilcze łapy.



Podniósł leniwie powieki, zamykając je po chwili prawie, że natychmiast. Słońce dostające się przez niezasłonięte szyby, raziło jego podrażnione oczy. Zakrywając się burą kołdrą w czarne, losowo  umieszczone plamki, położył się na prawy bok, by ukryć się przed promieniami nieznośnej świecącej kuli. Wtulił twarz w bordową poduszkę i cicho westchnął, delektując się wygodą, której tutaj doświadczał. W przeciwieństwie do łóżka w Kaer Morhen, to było bardzo wygodne i pachnące, także Shinoda mógł leżeć w nim cały dzień bez myśli o wstawaniu i robieniu czegokolwiek innego. Otwierając wolno oczy zdał sobie sprawę, że czuje się dziwnie bez porannego wstawania, czy krzyków dochodzących z dołu. Tak po prostu cisza. Przesunął dłonią po niewyspanej twarzy i ponownie westchnął obrazując stan jego zmęczenia. Wczorajsze spotkanie z Chesterem, rozpoczęte małą kłótnią, zakończyło się piciem alkoholu. Na nic więcej, ani Shinoda, ani Chester nie chcieli sobie pozwolić. Bennington miał dość szarych, niezadbanych ścian, jakie otaczały go dzień w dzień. Zamykały umysł w kwadratowej pułapce, ograniczając rozmyślanie o bardziej przyjemnych i lekkich rzeczach. Zawsze były to nieprzyjemne i straszne sny, które krążyły wokół jego postaci. Oplatały go łańcuchami, więziły, boleśnie ściskając w swoich szponach. Shinoda natomiast wiedział, że mieszanie używek z eliksirami, jakich zażywał również tutaj, może skończyć się dla niego niekorzystnie, wręcz katastrofalnie. Zamknął powieki i nie powstrzymując się zasnął. I nagle zobaczył siebie, jak niepewnie stąpa po wydeptanej ścieżce, otoczony wrogim i przyjaznym jednocześnie lasem, a na końcu tej drogi czeka na niego białowłosa dziewczyna, przeszywająca go błękitnymi oczami. Oczami pełnymi ciemności. Na jej twarzy malowała się zarówno wrogość jak i uśmiech. Uśmiech ten przeszywał całe ciało dreszczem. Piękny i groźny zarazem. Jej kosmyki opadały bezsilnie na bladą twarz, zakrywając od czasu do czasu, wraz z porywem wiatru, zaokrągloną bliznę biegnącą przez lewy policzek. Za kobietą stała postać, prawie cała schowana w cieniu. Widać było tylko jej świecące, pomarańczowe oczy, szare włosy i wystający, opatulony krwią, miecz. Oboje stali dumnie, wpatrując się w Shinodę. Nieoczekiwanie ziemia przybrała kolor czerwonej cieczy, konsystencje również, a wokół zaczął padać krwisty śnieg. Dwójka stojąca naprzeciwko muzyka rozbłysnęła światłem tysiąca słońc, oślepiając go. Shinoda otworzył oczy i zerwał się z łóżka w natychmiastowym tempie, nie zwracając uwagi na rażące promienie, biegnące z błękitnego nieba. Usiadł na rogu mebla i złapał się za głowę, nie wiedząc co ma o tym wszystkim sądzić. Zauważył, że jego życie zaczyna przyspieszać. Niektóre rzeczy przebiegają zbyt szybko i niezapowiedziane. Przełknął cicho ślinę i wmawiając sobie, że to tylko sen, wstał, by udać się do łazienki, gdzie chwytając za kran, puścił wodę. Nabierając w koszyczek, przeźroczystego płynu, przemył niespokojną twarz. Krople zatrzymały się na jego czarnych brwiach, gdzie po chwili zaczęły spływać powoli po bokach buzi. Shinoda odczekał chwilę, a następnie wytarł się czarnym ręcznikiem. Przejechał szorstką dłonią po nieułożonych, kruczych włosach i uniósł jeden kącik w górę, bardziej z niezadowolenia niż ze szczęścia. Próbując zapomnieć o dziwnym śnie, zaczął układać każdy kosmyk z osobna, by fryzura ułożyła się idealnie. Pod tym względem, Mike nigdy nie chodził na łatwiznę. Wszystko musiało być dopracowane w najmniejszym szczególe. I tego zazdrościli mu koledzy z zespołu, gdyż żaden z nich nie miał tak idealnych włosów. Skończywszy zajmowanie się fryzurą, chwycił za krem leżący na jasnej półeczce i rozpoczął nakładanie go na swoją twarz. Buzia muzyka wykończona była przez eliksiry, przez co przypominała czasem bardziej papier ścierny niż normalną skórę. Wszystko miało powrócić do normy po zakończeniu Próby Napojów. Na razie tylko tyle mogli dla niego zrobić. O dalszych Próbach woleli nawet nie wspominać, przez co Shinoda zrobił się w pewnym stopniu podejrzliwy. Marszcząc czoło i widząc wciąż przed sobą błękitne, wiedźmińskie oczy, przepełnione ciemnością, odłożył krem na miejsce, klnąc pod nosem. Zawładnęło nim nagłe zimno, przez co, szybkim krokiem udał się do sypialni, gdzie z dębowej szafy wyciągnął smolistą bluzę z białymi znakami dolarów. Zupełnie zapomniał o tym, iż wcześniej układał sobie fryzurę i wszystko zakończyło się katastrofalnie dla kruczych włosów. Mike ponownie przeklął i zacisnął zęby. Dając za wygraną, założył dresowe, szare spodnie i udał się na dół, do kuchni, gdzie zabrał się za przygotowywanie śniadania.

***

Kobieta bezszelestnie przypięła, zabrany ze sobą wcześniej, pas z pochwą od srebrnego miecza, a następnie otworzyła okno najciszej, jak tylko to było możliwe. Spojrzała ukradkiem na śpiącego Eskela, który nie reagował na jakiekolwiek dźwięki dochodzące z otoczenia, delikatnie uśmiechnęła się, a po chwili postawiła ostrożnie jedną stopę na wystający z drugiej strony, mały, bordowy parapecik. Patrząc na czerwony dach od obórki dla zwierząt, automatycznie w jej głowie pojawił się plan bezszelestnej i skutecznej ucieczki. Obraz, który zobaczyła we śnie, sprawił, że wszystko straciło dla niej jakikolwiek sens. Uderzające o płytki krople deszczu, zamaskowały cichy huk. Wiedźminka zeskoczyła następnie na ziemię, wtapiając się jednocześnie obcasami skórzanych butów, w błoto. Przeklęła cicho i szybko założyła czarny kaptur od dość długiej narzuty, ukrywającej nie tylko jej twarz, ale i miecz, jaki nosiła na plecach. Tylko to udało się wynieść  z magicznej twierdzy, obok miasta Vengerberg. O jakiejkolwiek zbroi, nie było mowy, a co dopiero o całym zestawie. Weszła do obórki szukając jednocześnie odpowiedniego wierzchowca. Jej oczy skupiły się przy kruczego, młodego ogiera, który wesoło machał grzywą na wszystkie strony i tańczył w miejscu, stukając rytmicznie kopytami. Kobieta podeszła do zwierzęcia, uniosła lewy kącik ust i zaczęła przygotowywać wierzchowca do drogi.  Nie było czasu, na to, by skupiać się nad każdym szczegółem, więc Pat spojrzała tylko na zapięcia siodła, a następnie chwyciła za lejce, by wyprowadzić konia z obory i przeprowadzić go przez największe błoto. Nieoczekiwanie usłyszała cichy szelest zagłuszony szumem wiatru i spadających kropli. Odwracając się zauważyła szare włosy unoszące się wraz z powietrzem i opadające na zmęczoną, lekko zdezorientowaną twarz mężczyzny.
- Co ty robisz? – spytał prawie szepcząc. Dobrze wiedział co się dzieje, co dodatkowo go przytłaczało i utrudniało zachowanie spokoju i powagi. Dziewczyna odwróciła wzrok i wpatrywała się w małe kropki powstałe na kałużach. Trwali w ciszy, bojąc się jakkolwiek odezwać. – Myślisz, że to najlepsze wyjście z tego wszystkiego?
- A jest jakieś inne? – spojrzała w jego smutne, pomarańczowe oczy, które gdyby mogły, rozpłakałyby się za parę chwil spędzonych w nieprzerwanym szepcie deszczu. Miała nadzieję, że nie zaprzeczy, że nie utrudni tej rozmowy jeszcze bardziej. Pomyliła się.
- Wróć z nami do Kaer Morhen i.
- Po co? – przerwała jego zamiary  dokończenia wypowiedzi, wprawiając go w jeszcze większe zakłopotanie. – Aby Yennefer wysłała mnie po tygodniu do jakiejś pieprzonej szkoły? Aby patrzyła na mnie jak na tchórza? – przerwała i ponownie odwróciła wzrok, tym razem patrząc w prawo, ukazując spływające krople, po zaróżowionym wgłębieniu, stworzonym przez zło po koniunkcyjne. Geralt odgarnął mokre włosy z połowy twarzy, poczym cicho westchnął.
- Coś się wymyśli. Podam Yennefer jakieś wytłumaczenie – spojrzał spode łba, a po chwili wyciągnął rękę w stronę córki, by chwycić ją za mokrą, skórzaną rękawicę.
- Bez urazy głuptasie – przerwała i spojrzała smutnymi oczami na ojca,  a następnie odsunęła delikatnie rękę. – Ale jesteś tylko wiedźminem. W cieniu pani Yennefer jesteś tylko małym wiedźminem bez własnego zdania i wpływu na cokolwiek – podniosła lekko kąciki ust, zachowując smutek w błękitnych źrenicach, które mieniły się wśród cienia,  jaki rzucał czarny kaptur od długiej narzuty. Odpuścił i ze rezygnacją ułożył dłoń wzdłuż antracytowych spodni. Ponownie stali w ciszy przerywanej przez, uderzające o przesiąkniętą już ziemię, krople. Atramentowe niebo mieniło się kolorami demonicznej tęczy. Czarne chmury, przeplatały się z krwistą czerwienią wschodzącego słońca, a białe mewy z pobliskich mórz, wybierały się na swoje małe podróże. Wiatr targał ich skrzydłami, utrudniając przyjemny i spokojny lot, zresztą, dokładnie to samo robił z włosami dziewczyny i mężczyzny, którzy nadal nie potrafili odnaleźć odpowiednich słów, by wyrazić własne poglądy, bądź odpowiedniego słowa, aby się tak po prostu pożegnać. Niestety osobą, chcącą się ulotnić z owego miejsca, była Pat, Geralt nie myślał o jakimkolwiek rozstaniu. Liczył, że uda się jej przekonać córkę, do podjęcia innej decyzji, jednak nie umiał wymyślić czegoś na tyle mocnego, by pozostawiła swój dotychczasowy plan działania.
- I co zamierzasz teraz zrobić? Tak po prostu się oddalić? Świat to jedno pieprzone bagno. W dodatku zanosi się na wojnę – przerwał i ponownie odgarnął niesforne, mokre włosy. – Tego właśnie chcesz? Nawet nie wiesz, jak dużo niebezpieczeństw na ciebie czeka.
- Tato – przewróciła oczami i cicho westchnęła. – Czemu tak bardzo chcesz mnie uchronić przed tym światem? Równie dobrze, mógłbyś mnie wcisnął do klatki i co jakiś czas wrzucać jedzenie – ponownie zaprzestała, by przełknąć ślinę i mocniej chwycić za lejce. – Nie dasz rady zawsze mnie chronić, Geralt. Nie jesteś w stanie. Bo przecież nie da się  oszukać przeznaczenia. Przepraszam – przytuliła ojca, a po chwili odsunęła się i ruchem palców rzuciła na zdezorientowanego Wilka, Znak Aksji. Pat uśmiechnęła się, szybko i zgrabnie wsiadła na konia, a po chwili ruszyła pozostawiając Gwynbleidda na środku zabłoconego gościńca. Bała się odwrócić. Bała się, że widząc jego zamglone, zupełnie nieświadome oczy, zawróci, rzuci mu się na szyję i wróci wraz z nim do Kaer  Morhen, a przecież tak bardzo chciała tego uniknąć. W miarę jak się oddalała, rosło uczucie niepewności i wątpliwości w decyzję, jaką podjęła. Sama dokładnie nie wiedziała, czy polowanie na potwory i tułanie się po lasach, w poszukiwaniu większych, bądź mniejszych wsi, jest tym, czym chciała zajmować się na co dzień. Jednak sen, który zobaczyła, ten cholernie bolący obraz przyszłości, zmienił jej światopogląd. Bo nawet ci, których mamy za bliskich, potrafią  skrzywdzić, czasem nawet mocniej niż reszta.
- Cholera - natychmiast zatrzymała konia, wpadając w lekki poślizg. Siedząc tyłem do ogromnej bramy, oddychała spokojnie, jednak głęboko i jakby z pewną trudnością. Obejrzała się za siebie. Stał tam, spoglądając w jej stronę. Dobrze wiedziała, że efekt Znaku już minął, jednak wiedźmin nic nie robił. Sądziła, że pewnie jest mu już wszystko obojętne. Czy zawróci, czy pojedzie dalej i nigdy już nie odwróci się za siebie. Odwróciła się i pogalopowała na czarnym koniu, którego nazwała Him, patrząc się przed siebie, ukryta przed ostrymi kroplami, pod czarnym kapturem. Nie wiedziała, jak bardzo się pomyliła.




Witajcie Kochani!
Jeju, nareszcie udało mi się napisać (dość krótki) rozdział. ;-;
Szkoła tak bardzo zjada mój wolny czas, że nie wiem za co się zabrać, kiedy nadchodzi te piętnaście minut odpoczynku. 
Mam nadzieję, że rozdział Wam się spodobał (dajcie znać w komentarzach) i nie zabijecie mnie za te wszystkie opóźnienia. 
Spróbuję skomentować Wasze rozdziały, aczkolwiek nie obiecuję, że pozostawię coś po sobie do końca tego weekendu. 
No nic. Jeszcze raz przepraszam za takie braki i zaniedbania.
Bywajcie Kochani!



wtorek, 15 września 2015

Zwiastun Linkini

I oto zwiastun z Linkinami. :3
Nie będę się jakoś rozpisywała, bo nie mam ani weny, ani czasu. 
Za Wasze opowiadanie, jak i za moje wezmę się w weekend. Obiecuję ;-;
No nic. Dajcie znać w komentarzach co sądzicie.
Bywajcie! <3 




piątek, 11 września 2015

Koniec tomu pierwszego. Zwiastun

Witajcie Kochani. 
Przybywam ze zwiastunem obrazującym dalsze losy bohaterów z Wiedźmina. *takie małe przeprosiny za brak rozdziałów* O Linkinach dodam kiedy indziej. Chciałam w sumie powiedzieć, że zakończyłam poprzednim rozdziałem, tak jakby pierwszy tom. ;-;
Zostawiam Wam oto ten filmik i zabieram się za pisanie. :3
Ps. Tak wiem, słaba jakość. ;-;
Bywajcie! 


poniedziałek, 31 sierpnia 2015

XXVII

Bal rozpoczął się równo o osiemnastej. W ostatniej chwili ogłoszono gościom, że impreza odbędzie się bez masek, a główną atrakcją będzie występ znanego na całe królestwo i dalej, barda, Mistrza Jaskra. Geralt miał nadzieję, że dojdzie do spotkania z poetą i dłuższej konwersacji. Jednak znał Yennefer zbyt dobrze, by spodziewać się wspólnego wypadu wraz z przyjacielem na dobre wino lub piwo, zresztą, nie wypadało zostawić towarzyszki samej na balu, na którym zjawić się mieli wybitni goście. Czekając przy stole na kobietę, strzepnął z czarnego dubletu, ozdobionego szarymi wzorami kwiatów lilii, większy pyłek, wykrzywiając usta z niezadowolenia. Spojrzał ukradkiem na antracytowe buty zakończone delikatnymi, szpiczastymi końcami i srebrnymi elementami w okolicach kostki. Klął w duchu, że dał się na to namówić, przecież wyglądał jak skończony pajac ubrany w za ciasny i nieładny dublet, o butach wolał zapomnieć, bo właśnie one przelały czarę goryczy. Nie dość, że czuł się w pewien sposób upokorzony, to w dodatku nie mógł swobodnie ruszać kończynami, a hebanowe spodnie w znaczny sposób  nie dawały wytchnienia jego męskości. Ponownie przeklął w głowie, a następnie zmarszczył czoło z niezadowolenia, po ty, by idąca w jego stronę Yennefer zobaczyła, że jest bardzo niezadowolony. Jednak ona wygięła usta  koloru fioletowych, dojrzewających na małych gałązkach, winogronek i spojrzała na niego fiołkowymi, pełnymi zachwytu oczami. Na powiekach dominował czarny kolor, a jej rzęsy stały się dłuższe niż zawsze. Geralt mimo wielkiego niezadowolenia ze względu na ubranie, w jakim musiał chodzić, uśmiechnął się delikatnie i ponownie przeklął w głowie, tym razem  pozytywnie. Jej atrakcyjną figurę podkreślała smolista suknia z zaokrąglonym dekoltem. Rękawy były dość specyficzne, bowiem odkrywały ramiona i biegły dopiero od dwóch centymetrów nad łokciem do nadgarstka, a kończyły się kruczymi piórami, mieniącymi się kolorami zieleni, szarości i granatu, pięknie szeleszczącymi wraz z podmuchami wiatru, niczym rosnące listki na gałązkach małego krzaka.
- Pięknie wyglądasz – wyszeptał, po czym delikatnie chwycił jej czarne loki, by móc otulić nos pięknymi perfumami. Bez i agrest. Nie odpowiedziała, lecz skinęła głową i podeszła do niego bliżej, by spleść nierówny koszyczek z ich dłoni i powędrować wśród gości.
Mijali wiele poważnie wyglądających par, wiele unoszących głowy do góry przy każdym mniej ważnym gościem, lecz na czarodziejkę i wiedźmina nikt nie próbował nawet krzywo spojrzeć. Sam wzrok i chód Geralta wzbudzał niepokój u bawiących się tu uczestników, na dodatek, jego rana w okolicach lewej piersi od czasu do czasu dawała się we znaki, powodując marszczenie czoła i mrużenie oczu. Yennefer szła dumnie jak paw oblewając wszystkich dookoła falą wyższości, która brnęła z fioletowych tęczówek, zresztą, nie bez powodu. Uczestniczenie w balu w towarzystwie tak przystojnego mężczyzny było czymś w rodzaju wygrania wielkiej fortuny. Oboje z delikatnymi uśmiechami kroczyli obok długiego stołu, przykrytego białym obrusem, ozdobionym beżowymi kropeczkami, które połączone były ze sobą cienkimi, brunatnymi liniami. Jedzenie w złotych misach oraz napoje w gustownych naczyniach, prezentowały się niezgorzej niż przechadzający się po ogromnym ogrodzie, gości. Drogie sery, importowane zza morza ciemnozielone oliwki, ryby z dalekich i niedostępnych dla zwykłych rybaków, ryby oraz najlepsze wina i alkohole. To wszystko sprawiało, że bal należał do najbardziej prestiżowych i burżuazyjnych imprez w Krajach Północy. Lecz nawet ta informacja nie zmieniała podejścia Geralta do tego wszystkiego. Kiedy mężczyzna zobaczył, że w ich kierunku kroczy równie dumna para, przeklął w głowie, za co został szybko skarany wrogim wzrokiem jego towarzyszki, która po chwili złości, jak gdyby nigdy nic, odwróciła wzrok ku stojącym przed nimi uczestnikom balu.
- Witaj Sara – Yennefer wykrzywiła fioletowe usta w fałszywy uśmiech. Jednak tylko Geralt wiedział o tym, że jest on nieszczery. Kobieta w zielononiebieskich oczach miała na sobie zwiewną, odkrywającą prawie całe piersi, morską sukienkę z czarnym paseczkiem owiniętym wokół zgrabnej talii. Na szyi znajdował się naszyjnik z białych kamyczków, a na jego środku wyróżniała się większa, czarna perła, która połyskiwała od czasu do czasu, śnieżnym światełkiem, odbijając promienie światła biegnące od tutejszych, ogrodowych latarni. Dość krótka sukienka odkrywała zgrabne nogi aż do połowy ud, ukazując również smoliste buty, idealnie prezentujące się wraz z wisiorkiem.
- Yen, miło cię widzieć – blondynka również uśmiechnęła się i skinęła lekko głową, patrząc na Wilka. Ten uśmiechnął się nieładnie i jakby z przymusu, jednak nikt nie zwrócił mu na to uwagi, gdyż taka mimika twarzy idealnie do niego pasowała. Zaś mężczyzna stojący obok Sary, chwycił delikatnie małą dłoń Yennefer i ucałował najpiękniej jak potrafił, co oczywiście nie spodobało się Geraltowi, który cicho kaszlnął, by przerwać ten miły, przedłużający się gest ze strony tajemniczego gościa. – To jest Jaref – wyszczerzyła bielutkie zęby i wskazała wzrokiem na swojego towarzysza. Biały Wilk ponownie przeklął w głowie widząc, że dublet nieznajomego leży o wiele lepiej niż na nim, a kawowe buty nie kończyły się szpiczastym czubkiem. Mężczyzna ukrywał swoje brązowe oczy pod lekko przyciemnionymi, okrągłymi okularami, a gęsta, smolista broda pochłaniała jego wąskie wargi. Włosy, co dziwne, miał rude, co delikatnie rozbawiło i pocieszyło wiedźmina. Czarodziejka o czarnych lokach delikatnie skinęła głową i uniosła lewy kącik ust.
- Powiedz, jak ci się wiedzie przy ramieniu króla Kolfrega? Słyszałam, że ostatnio jest w kiepskim humorze i jego rozkazy pozostawiają wiele do życzenia – zaczęła Yennefer patrząc spokojnym wzrokiem na wciąż uśmiechniętą koleżankę ze szkoły magii. Dobrze wiedziała, że tak naprawdę uderzyła ją w czuły punkt, gdyż jako osobista i najważniejsza doradczyni władcy, powinna doradzać mu oraz dawać nowe, dobre pomysły. Natomiast ostatnio, państwo Grundwer zaczęło niszczyć się od środka z powodu nieudolnych rządów.
- No cóż. Każdy ma swoje gorsze chwile, szczególnie, że mój król, Kolfreg, bardzo źle radzi sobie z wiedzą, że jego córka, Jenic, walczy z okropną chorobą – wyglądała teraz jak lwica broniąca swych małych. Zresztą, taki był jej obowiązek, nie pozwalać na złe uwagi i komentarze płynące w kierunku Kolfrega II Gubertura, który cenił aż za mocno swoje imię i własną osobę.  
- Prawda, lecz chyba nie wypada tak królowi, którego państwo, jakby nie patrzeć, upadało już przed jego wielkimi troskami o córkę – ponownie uniosła lewy kącik ust i delikatnie jedną brew. Czasem sama zapominała o manierach, lecz robiła to również z wielką gracją i stylem, któremu nikt nie potrafiłby dorównać.
- Chodź Jaref, na nas czas – rzekła obrażona czarodziejka, uśmiechając się sztucznie i na siłę. Ruszyli pozostawiając Geralta i Yennefer stojących obok długiego stołu.
- Yen, czemu to zrobiłaś?
- Nigdy jej nie lubiłam – szepnęła i spojrzała na wiedźmina, który wpatrywał się w nią przez większość czasu. – Zawsze była sztuczna, fałszywa i samolubna. Dla takich osób, Geralt, nie można być miłym, nawet jeśli mocno się starasz. A teraz chodźmy dalej. Za paręnaście minut występuje Jaskiej ze swoją towarzyszką Priscillą – czarodziejka ponownie chwyciła mężczyznę, z blizną na twarzy, za rękę i powędrowali, by móc usiąść w miarę korzystnych miejscach przed bogato przyozdobionej scenie, na której miała odbywać się sztuka. Po drodze spotkali Pat wraz z jej towarzyszem. Nie tylko przewyższał dziewczynę jeśli chodzi o wysokość, ale także jeśli chodzi o szerokość. Kocie oczy, brązowe, średniej długości włosy związane w kitkę z tyłu głowy. Kolejny wiedźmin. Jego granatowy dublet w grafitowe szlaczki również wyglądał, zdaniem Geralta, lepiej niż jego ubranie. Ciuch nieznajomego nie był tak opięty, a przynajmniej na to nie wyglądało. Pat wyglądała cudownie, zarówno Yennefer i Wilk, pomyśleli o tym dokładnie w tym samym czasie. Rubinowa suknia tak idealnie na niej leżała i do tego należała do mniejszości kobiet ze skromniejszym dekoltem. Yennefer uśmiechnęła się i przytuliła córkę, cicho pociągając nosem. Wyglądała jak z bajki.  
- Yen, Geralt oto Rob - dziewczyna wskazała wzrokiem na towarzysza. Mężczyzna skinął głową, a następnie podał dłoń wiedźminowi.  Zarówno Pat, jak i jej towarzysz idealnie do siebie pasowali. 
- Może zaszczycicie nas waszym towarzystwem i udamy się razem na występ Jaskra i Priscilli? -  Yennefer zaproponowała po krótkiej konwersacji. Na szczęście znaleźli wolne dębowe krzesła, będące nie tylko solidnie wykonane i wygodne, ale również bardzo ładnie wzbogacone karmazynowymi tkaninami, oplatającymi starannie oparcia oraz koralowymi kwiatkami róży, przywiązanymi do nóżek siedzenia. Wszyscy zgromadzeni z niecierpliwością czekali na sławny duet. Kiedy para pojawiła się na scenie, zapanowała cisza.



Oczy twe piękne, pełne od łez,
Błyszczą wśród wiszących gwiazd na niebie,
Księżyc oświeca twarz ukrytą w Twych ramionach,
Pragnących skryć się przed mym sercem głęboko gdzieś.

Czemu  wciąż uciekasz przed uczuciem?
Czemu chcesz się oszukiwać, kłamać w swe oczy?  

Czemu nie pozwalasz mnie dopuścić do siebie?

Pragnę tylko Twego ciepłego wzroku.



Moje blizny za każdym razem przypominają ból,

Proszę zostań, złap mnie za rękę,
Potrzebuje Twego ciepła, Twego dotyku, tak bardzo,
Proszę schowaj Twarz w me ramiona i przestań płakać.


Czemu  wciąż uciekasz przed uczuciem?
Czemu chcesz się oszukiwać, kłamać w swe oczy?  

Czemu nie pozwalasz mnie dopuścić do siebie?

Pragnę tylko twego ciepłego wzroku.



Wiem, że nie jestem ideałem, którego potrzebujesz,

Wiem, że zasługujesz na kogoś lepszego, kto Cię pokocha,
Ale obiecuję, sprawię, że taki się stanę,
Stanę się Twoim osobistym ideałem, który pokocha Cię.




Yennefer zwiesiła głowę i zamiast klaskać, tak jak robili to inni, wpatrywała się w bujną, zieloną trawę, chcąc powstrzymać się przed czymś, przed czym inni się nie powstrzymywali. Publika płakała, uśmiechała się, robiła wszystko na raz. Niektóre pary przytulały się od razu, inne wykonywały te czynności nieśmiało, lecz ona, Yennefer z Vengerbergu, czarodziejka chowająca swoje uczucia, siedziała i nie mogła spojrzeć teraz na smutną twarz Geralta. Nie dlatego, że czuła do niego niechęć, wręcz przeciwnie, kochała go, lecz wiedziała, że gdy tylko przeniesie wzrok na jego kocie oczy, na te paskudną bliznę, którą tak uwielbiała, popłacze się. Popłacze jak małe dziecko i zapomni o wszystkim co ją otacza. Wilk jednak zignorował jej milczenie i delikatnie chwycił jej twarz, by móc obrócić ją w jego stronę. Na początku czuł opór, lecz znikł on po chwili dając za wygraną. Jej fiołkowe oczy zapełniły się łzami, przepełniły małymi gwiazdami, a księżyc oświetlał jej zapłakaną twarz. Kryła ją w ramionach. Lecz nie własnych, a w ramionach swojego ideału.


***


Po wysłuchaniu wzruszającej pieśni Keira wraz z Lambertem udali się do najchętniej odwiedzanej części ogrodu, gdzie uczestnicy balu grywali w gwinta. Z racji tego, iż wiedźmin uwielbiał te karciankę i bardzo dobrze sobie w niej radził, postanowił wziąć udział w tutejszych turniejach, tym bardziej, że zabrał własną talię, której nie powstydziłby się najlepszy gracz.
- Pana pierwszym rywalem będzie Jan Frydgerus – rzekł niewysoki, szczupły mężczyzna w czarnym bereciku, trzymając w trzęsących się dłoniach, książkę i pióro, po czym wskazał na stolik, przy którym czekał przeciwnik. Lambert skinął głową i udał się w wyznaczone miejsce. Obok niego usiadła Keira uśmiechając się lekko, do siedzącego naprzeciwko krasnoluda z długą, gęstą i brązową brodą, sprawiającego wrażenie zadowolonego z obecności czarodziejki. Jednak kobieta wstała, szepnęła na ucho wiedźminowi i odeszła od stołu. Rozpoczęła się gra. Wszystkie karty miały numerek w lewym, górnym rogu. Były to punkty, których trzeba było mieć więcej od przeciwnika. Różniły się one nie tylko liczbami, ale i rodzajem. Karty bliskiego starcia, które układało się w ostatnim rzędzie,  te dalekiego zasięgu, w środku, a oblężnicze znajdowały się najbliżej gracza. Grało się również kartami pogody, polegającymi na osłabianiu poszczególnych sekcji i sprowadzając poszczególne przypadki do liczby jeden. Mogło temu zapobiec czyste niebo, które likwidowało ulewny deszcz, trzaskający mróz i gęsta mgłę. Gracze posiadali również bohaterów, niezniszczalne i niereagujące na różne, obniżające wartości, karty. Jednak najgorsi, bądź najlepsi, zależy dla kogo, okazywali się szpiedzy, którzy wędrowali na pole przeciwnika dodając im parę punktów. Jednak w zamian za zrobienie wyżej wymienionej czynności, dostawało się dwie nowe jednostki ze swojej talii. Dysponowało się również władcami, którzy mieli inne właściwości, na przykład, wybieranie jednej karty z odrzuconych, dopieranie dodatkowej jednostki po wygranej rundzie, czy wyznaczanie rozpoczynającego. Lambert uwielbiał w to grać i od razu zauważył, że idzie mu lepiej niż zwykle. Nawet nie spostrzegł, kiedy Kiera wróciła i położyła przed nim pięć kufli piwa. Uwielbiał pić, nawet nie doszukując się okazji. I tak zaczęła się jego przygoda. Wygrywał wszystko. Wraz z przybywającymi pieniędzmi za wygraną w gwinta i nowymi kartami, przybywało coraz więcej opustoszałych, drewnianych naczyń. Kiedy zrozumiał, że należy z tym skończyć, udał się z Keirą w głębszą część ogrodu. Usiedli na kamiennej ławce naprzeciwko wielkiej fontanny, przedstawiającej dwójkę ludzi, czule objętych, a wokół nich plujące wodą delfiny. Mimo, że wiedźmin wypił odrobinę za dużo, wciąż zachował racjonalne myślenie. Typowe dla mutantów. Wiatr delikatnie uderzał ich smugami chłodnego wiatru i wilgotnego powietrza niosącego się od wody, która wydostawała się z pyszczków wodnych stworzeń. Siedzieli obok siebie nie odzywając się, nawet na siebie nie patrząc. Obiektem ich zainteresowań była rzeźba, przypominająca im stare lata. Keira i Lambert tworzyli kiedyś wspaniałą parę, lecz po jakimś czasie wszystko zaczęło się psuć. Czarodziejka wymaga za dużo, o wiele za dużo. Chciała podbijać świat, starymi, zapomnianymi i trudno dostępnymi recepturami na leki i oleje. Problem polegał na tym, że wyręczała się swoim partnerem, który musiał błądzić pod ziemią w zawalających się ruinach, w każdej chwili mogących go zabić. Kiedy zaczął się sprzeciwiać, postanowiła szukać sposobu, jakby zachęcić go do współpracy. Informacja o późniejszej fortunie zdobytej za pomocą tajnych receptur niezbyt przekonywała mężczyznę, więc Keira sięgnęła po zapasową broń. Wiedziała, że wiedźmin ma problemy z alkoholem, więc specjalnie zaczęła podstawiać mu kufle za każdym razem, gdy potrzebowała jego pomocy. Mimo, że nie do końca świadomy tego co robił, zawsze przynosił czarodziejce tego, czego oczekiwała. I wtedy pojawiła się Pat. Rozbiła ich związek i przywróciła Lamberta do pionu. Marzenia o zdobyciu fortuny i świata przepadły, lecz właśnie teraz, na tym balu, nadarzyła się okazja, by odbudować to co Keira straciła. Prawie przez przypadek położyła swoją dłoń na ręce mężczyzny, który nie zareagował. W sumie to brakowało mu w pewnym sensie złego traktowania, pewnego rodzaju suchości i manipulowania. Czasem miał dość przesłodzonej do szpiku kości Pat, niedoświadczonej zarówno emocjonalnie, jak i życiowo. Potrzebował stanowczości i zdecydowania u drugiej osoby. Białowłosej wiedźmince stanowczo tego brakowało. Ku zdziwieniu czarodziejki, wysunął rękę spod jej dłoni i objął ją, przybliżając jej twarz do swojej klatki piersiowej. Wiatr dalej uderzał ich smugami chłodnego powietrza, a księżyc oświetlał zarówno ich twarze, jak i twarze czule objętych na fontannie. Jej karminowa suknia dawała koncert wraz z szeleszczącymi liśćmi żywopłotu, który dawał im poczucie osobności. Było to tylko poczucie. Nic więcej, gdyż nie byli tam sami. Zbyt zajęci sobą, nie zauważyli obecności małej osóbki, patrzącej na nich przepełnionymi łzami, oczami. Jej twarz również oświetlał księżyc, w jej tęczówkach również świeciły gwiazdy, a rubinowa suknia szeleściła jak listki żywopłotu.


***


Mike delikatnie pchnął palcami jasne drzwi i wszedł do studia. Zastał tam jedynie wszędzie walające się puszki po gazowanych napojach i energetykach oraz kurz. Kurz był wszędzie, a w szczególności na jego keyboardzie. Podszedł do niego i opuszkami ściągnął grubą, szarą warstwę z klawiszy. Westchnął cicho i zacisnął dłonie w pięści oraz zamknął oczy, by wsłuchiwać się w dobijającą ciszę. Nie było ani szumu drzew i wiatru, ani muzyki. Stał sam bliski płaczu. Nie wiedział co ma robić. Z jednej strony czekała na niego kariera i koledzy z zespołu, a po drugiej, spoglądał na niego Geralt ze szczerym uśmiechem na twarzy wskazując dłonią wolność i śmierć jego wrogów. Z całej siły uderzył pięścią w instrument i krzyknął. Wykrzyczał tylko cząstkę tego, co w nim tkwiło. Wcale nie poczuł się lepiej. Otworzył oczy tylko po to, by dojść bezpiecznie do kanapy, po czym usiadł na niej i z powrotem przymknął powieki i wsłuchiwał się w spokój tego miejsca. Nie wiedział co ma teraz zrobić, jak wybrnąć z tej sytuacji i jaki wybór wybrać. Wszystko odbijało na nim piętno w postaci bezradności i niechęci do życia. Siedział tak przez szesnaście minut wsłuchując się we własne bicie serca, które było dziś wolne i ciężkie. Uniósł powieki dopiero wtedy, gdy usłyszał ciche skrzypnięcie. Kiedy uświadomił sobie, że to Chester, wstał szybko i poprawił niechlujnie ułożone, czarne włosy. Oboje nie wiedzieli jak zacząć rozmowę, wciąż wpatrując się w siebie od czasu do czasu, przerywając chwilę niezręczności, odwracając wzrok to w prawo, to w lewo.
- Wróciłeś – Bennington jakby przez zaciśnięte zęby powiedział cicho, wkładając jednocześnie rękę do kieszeni. Shinoda tylko skinął głową i zaczął przegryzać nerwowo dolną wargę. – I jak spędziłeś czas z dziewczyną?
- Dobrze – rzucił, a następnie usiadł z powrotem na kanapie, udając obojętnego na te sytuację. Zarzucił niezbyt starannie nogę na nogę, po czym oparł się wygodnie. Sam nie wiedział czemu tak robi, czemu udaje tak bardzo niezainteresowanego rozmową i sytuacją. Przecież powinien przeprosić przyjaciela za to, że odwiedził go tylko raz, że tak go pozostawił. Co z niego za kumpel, gdy opuszcza kogoś w potrzebie. Beznadziejny.
- Miło, że mnie odwiedziłeś i, że teraz pojmujesz powagę tej sytuacji. Miło, naprawdę – Chester uśmiechnął się ironicznie, następnie podszedł do keyboardu i ściągnął palcem kurz z plastikowej, czarnej części. – Dawno cię tu nie było – ciągnął dalej chcąc rozpocząć normalną rozmowę. Jeśli można nazwać to normalną rozmową. Shinoda tłumił w sobie zarówno smutek jak i wściekłość. Nienawidził, gdy Bennington mówił do niego w taki sposób i jeszcze swoich charakterystycznym głosem zawiedzionego człowieka. – Ta dziewczyna naprawdę musi być ważna, skoro zostawiasz dla niej zespół – jego ton podniósł się, a on zmarszczył czoło wpatrując się w ubrudzony od kurzu palec. – Szkoda mi cię, wiesz? Naprawdę szkoda. Kiedyś byłeś inny. Brakuje mi młodego Shinody. Gdybym ja miał takie życie, wiesz. Kobieta, którą kocham, pieniądze, zero alkoholu i narkotyków  – nawet nie zauważył, kiedy Shinoda wstał, chwycił go za koszulkę z łatwością przycisnął  do ściany.
- Zamknij się! Rozumiesz? Zamknij się! – wykrzyczał, prawie płacząc. – Zamknij się, bo cię zabije! – w jego oczach pojawiły się łzy, a głos ciągle załamywał się i powracał do normalnej postaci. – Gówno wiesz o mnie i o moim życiu, rozumiesz? – po policzkach pociekły łzy, a on sam stracił siłę, puszczając jednocześnie Bennigtona, który mógł nareszcie postawić stopy na ziemi. – Gówno – schował twarz w rękaw nie patrząc na pełne przerażenia oczy przyjaciela. Nie potrafił tak na niego krzyczeć. Po prostu nie potrafił. Coś utknęło mu w gardle, więżąc każdą myśl w przełyku. Rozpłakał się, dając upust emocjom w nim krążącym i myślom, które błądziły mu w głowie. Nie myśląc o niczym powrócił na kanapę, gdzie ukrył smutek, chowając się we własnych spodniach. Chester z początku, nie wiedząc co zrobić, postanowił zająć miejsce obok Mike’a. Zawahał się przez moment, trzymając dłoń nad kolegą z zespołu. Wszystko działo się tak szybko. Zbyt szybko, a on nie potrafił być skurwysynem, za którego chciał się teraz uważać.
- Wszystko będzie dobrze Spike, zawsze będę przy tobie. Nie ważne jakbyś mnie wyzywał. Zawsze będę – uśmiechnął się pod nosem i położył rękę na ramieniu Shinody.
- Chciałbym – pomyślał, nadal chowając twarz w dłoniach. – Dzięki – wyszeptał ledwo słyszalnym głosem.


***


Zapłakaną Pat zaopiekował się Eskel, który przybył na bal wraz z Triss. Niestety czerwono włosa musiała wyjechać i pozostawiła wiedźmina samego. Siedzieli razem na betonowej ławce w zaciszu, gdzie nikt nie zwykł zachodzić.
- Proszę, powiedz mi, dlaczego tak bardzo przy tym cierpię. Przecież wiedziałam na co się piszę - jej głos tak nienaturalnie cichy i rozmazany, zupełnie jakby siedziała od niego paręnaście metrów, rozchodził się po jego ciele niczym fala wzburzonego morza. Uderzał w każdy kawałek ciała. Milczał i wpatrywał się w jej, błyszczące od małych kropelek, oczy, które nawet teraz, kiedy tonęły w rzece rozpaczy, urzekały swoim pięknem i sprawiały, że można by wpatrywać się w nie całymi godzinami, nie odrywając od nich wzroku. Zamknęła je. Tak bardzo potrzebowała jego głosu, jego suchego i przerażającego głosu, który uspokajał ją jak niczyj inny. Małe krzewy szeleściły zielonymi listkami i gołymi gałązkami, tworząc miły dla ucha szum. Jednak oni zdawali się go nie słyszeć. Im uwadze umknęły także krzyki pijanych już gości i ćwierkanie nocnych ptaków.  Przełknął cicho ślinę i wziął głęboki oddech, zastanawiając się jednocześnie co odpowiedzieć. Niebo świeciło milionami małych gwiazd, którym towarzyszył, prawie że idealnie okrągły, księżyc. Przecież teraz liczyli się tylko oni.
- Z nami nigdy nie było łatwo, Pat. Nawet kiedy wiemy, że nie powinniśmy robić niektórych rzeczy, coś sprawia, że i tak je robimy. Nigdy nie potrafiliśmy docenić czegoś - zatrzymał się i spojrzał na dziewczynę, na której twarz opadały niesforne kosmyki białych włosów, a księżyc tak pięknie oświetlał jej zapłakaną buzię. Buzię, która walczyła z własnymi emocjami. Próbowała nie okazywać niczego, dusić problem w zarodku. - Kogoś, kogo mamy w zasięgu dłoni. Kogoś, kogo bez problemu możemy przytulić i stwierdzić, że tyle wystarczy, bo czasem nie trzeba więcej, a nawet jeśli. Odrobinę poświęcenia. To już na pewno wystarczy. Nie doceniamy waszych uczuć do nas, waszych pięknych twarzy, dzięki którym mamy po co wrócić, do domów. Kogoś, dla kogo wracamy zawsze w to samo miejsce. Bo bez potrzebnej części naszego życia, nie mamy po co myśleć o powrocie. A kiedy stracimy tę część już na zawsze, czujemy się jakby ktoś wyrwał nam połowę naszego ciała. Cholerna pustka, której nie da się załatać. Owszem, istnieje fałszywe zamaskowanie tej pustki, lecz wtedy oszukujemy samych siebie. Że niby jest dobrze, że nie czuję się jak skończony skurwysyn. Ale i to z czasem przemija i czujesz się jeszcze gorzej. Bo jaki ma sens okłamywanie siebie, kiedy zna się prawdę? I wtedy wiesz, że pewnych rzeczy nie da się naprawić, bo zawsze będą miały na sobie te cholerną rysę - przerwał i usiadł obok niej, by poczuć ciepło jej ciała i przyspieszony od płaczu oddech – Wybacz, że tak bardzo poplątałem swoją wypowiedź – uśmiechnął się delikatnie i przejechał szorstką dłonią po jej białych włosach.
- Nic się nie stało – oparła głowę o jego ramię i cicho westchnęła. – Przyniesiesz mi wina? – spytała cicho i niepewnie. Eskel wiedział, że nie może teraz odmówić, ten wzrok mówił zbyt wiele.



***


- No chodź – szepnęła ciągnąc   mężczyznę za rękę w kierunku fontanny przedstawiającą wielką orkę.
- No idę, już idę – uśmiechnął się do niej i odgarnął niesforne kosmyki włosów z twarzy. Dziewczyna chwiejnym krokiem wskoczyła na murek, biegnący wokół rzeźby i zaczęła po nim iść, z wielkim trudem zresztą utrzymując równowagę. Mężczyzna wpatrywał się z założonymi rękoma na poczynania kobiety. Uwielbiał ją taką. Szczęśliwą i uśmiechniętą, bo w tych czasach, coraz trudniej było znaleźć taką osobę. Nie podchodzącą do życia w sposób negatywny i z niechęcią. Kiedy zauważył, że Pat chwieje się za mocno, postanowił podejść bliżej, by w razie czego, chwycić ją i  nie dopuścić do nieszczęścia. Był to dobry pomysł, gdyż po chwili wiedźminka straciła równowagę i upadła wprost w ręce Eskela. Zapatrzona w jego oczy, nie zwracała nawet uwagi na wielką bliznę oszpecającą jego twarz.
- Zanieś mnie do mojego pokoju – poprosiła cicho i przymknęła oczy. Zrobił to o co ją prosił.


***


Kiedy dotarł do pomieszczenia, położył Pat najdelikatniej jak potrafił na białych, puszystych kołdrach.  I kiedy miał już odchodzić, dziewczyna chwyciła go za szyję i udaremniła próbę oddalenia się w ciszy.
- No co? – zaśmiał się Eskel wpatrując się w radosne oczy kobiety.
- Pocałuj mnie.
- Słucham?
- Pocałuj – nie musiała więcej powtarzać. Mężczyzna delikatnie musnął jej usta, a następnie oddalił od niej delikatnie twarz tylko po to, by znów móc się do niej przybliżyć oraz przenieść swe ciało na łóżko, zakrywając jednocześnie Pat. Tkwili w namiętnym pocałunku, któremu towarzyszyły przyspieszone oddechy i bicie serca. Rubinowa suknia kobiety szybko odnalazła miejsce wśród innych ubrań, a dublet Eskela leżał na szaroczarnej posadzce. Oboje jeździli palcami po swych rozgrzanych ciałach, delektując się chwilą rozkoszy. Zapomnieli o tym co się wydarzyło. Cały smutek odszedł w niepamięć. Teraz liczyli się tylko oni i łóżko, które wydawało ciche skrzypnięcia. Oddychali głęboko, łącząc swe ciała w jedność i jęcząc cicho, zagłuszeni przez pokaz fajerwerków, które oświetlały ich nagie ciała różnymi kolorami. Jego dłoń powędrowała na jej pośladek, ściskając go jednocześnie, natomiast jej piersi ocierały się delikatnie o jego umięśnioną, pokrytą bliznami klatkę piersiową. Kochali się w świetle księżyca i fajerwerk, w towarzystwie huku, szumiących drzew i jęków.  Twarz kobiety przybierała różnych kolorów, tak samo poranione plecy mężczyzny. Czerwień, fiolet, zieleń. Huk. Jęk jej. Jęk jego. Nie przerywali, choć dobiegały do ich uszu krzyki gości. Kochali się bez opamiętania, zapominając o wszystkim. Zapominając kim są. Patrzyli wzajemnie na swe usta. Jęk jego. Huk. Brnął szorstkimi palcami od pośladka do góry, po plecach, sprawiając, że kobieta leżąca pod nim, prężyła się jak kot, wprawiając go w dziką rozkosz.  Huk, a może jęk? Jej? Jego? Bo teraz liczyli się tylko oni i łóżko.


Witajcie Kochani!
O losie, ale długi mi wyszedł ten rozdział. ;-;
Wybaczcie, że nadal tak mało LP, ale to się z czasem zmieni, bo teraz Mike wrócił do swojej rzeczywistości, także wiecie. Będzie ich więcej. :3
Jeśli są jakieś literówki, pozjadane słowa etc. to wybaczcie, ale pisałam to w nocy, co zresztą widać po godzinie dodania. xD
No cóż. Kończą się nam wakacje, więc z przykrością muszę stwierdzić, że częstotliwość dodawania rozdziałów znowu spadnie. Wiecie, nowe technikum i takie tam. 
Mam nadzieję, że spędziliście te wakacje bardzo dobrze. 
No nic. Czekam na Wasze komentarze i uwagi oraz życzę udanego roku szkolnego. <3
Bywajcie!

Ps Piosenka pisana w całości przeze mnie, więc zdaję sobie sprawę, że może być po prostu słaba. ;-;

Szablon wykonany przez Calumi