Widząc fragment czarnej tkaniny na płocie, zatrzymał konia
niemalże natychmiast. Zsiadł zręcznie i nie zwracając uwagi na przechodzących
wieśniaków, trzymając wierzchowca za lejce, podszedł do prowizorycznie powbijanych pali, zbitych
znalezionymi w pobliskim lesie większych, prostszych gałęzi sosny, czy dębu.
Cały obraz ogrodzenia dopełniały, niechlujnie wystające, zardzewiałe gwoździe.
Tak jak podejrzał. Kawałek czarnej koszuli należał do Pat. Cały nasiąknięty jej
charakterystycznym zapachem. Delikatnym zapachem arbuza i jabłka. Geralt dobrze
wiedział, że jeśli chce dowiedzieć się czegokolwiek o córce, musi wejść do,
znajdującej się obok, karczmy. Przywiązał wcześniej konia do specjalnie
przydzielonego miejsca, a po chwili udał się w głąb śmierdzącej speluny.
- Że też nie mogła wylądować gdzie indziej – pomyślał
zamykając za sobą drzwi, albo raczej puszczając je po drodze tak, by trzasnęły
z niemałą siłą i wydały z siebie charakterystyczny huk. W środku panowała duchota,
jaką zwykło spotykać się w podobnych miejscach. Miejscach zapełnionych
tutejszymi hlejusami i największym szlamem. Stali bywalcy siedzieli w grupach
przy dużych, dębowych stołach i ciesząc się z przeżytych przygód, popijali
najtańsze piwo. Ciche skrzypnięcie towarzyszyło Geraltowi z każdym kolejnym
krokiem. Kiedy znalazł się przed ladą, karczmarz widocznie przełknął ślinę,
lecz próbował ukryć to lekkim uśmiechem, jednocześnie przegryzając, wyrobiony
już od zębów, patyczek, który gdyby tylko mężczyzna dał upust swoim emocjom,
złamałby się w mniej niż pięć sekund.
- Czy była tu białowłosa dziewczyna z raną na lewym
policzku? Miała na sobie czarną narzutę i czarną koszulę – wiedźmin spytał
oschle i zimno, lecz nie miał zamiaru nikogo zastraszać. Karczmarz podrapał się
chwilę po brązowej czuprynie, pogryzł parę razy drewniany patyczek, a następnie
zmarszczył czoło, by dać do zrozumienia Geraltowi, że próbuje sobie
przypomnieć. A wilkowi takie szopki się
nie podobały, tym bardziej, że zależało mu na odpowiedzi, jak najszybciej.
Poczekał jeszcze chwilę i spoglądał wrogim wzrokiem na, stojącego przed nim,
mężczyznę. – Była, czy nie? – uderzył pięścią w ladę.
- Była panie, była – powiedział wreszcie przestraszony
człowiek ubrany w wiejskie łachmany. – Wpadła tu wczoraj, cała zmarznięta,
mokra. Panie, niczym szczur, taka morka – dodał pospiesznie, widząc
zniecierpliwienie wiedźmina. I nie wiedział co poczynić dalej, bo twarz
Geralta, zupełnie jak kamień, nie
zmieniła się, jak wcześniej widział niezadowolenie, teraz ono gościło dalej.
- I co tu robiła?
- Cóż. Szukała schronienia i jedzenia. A ja biedny, nie
wiedząc co robić, nie mając gdzie jej przechować, zaproponowałem tylko żarcie –
opowiadał przegryzając patyk. Geralt robił się zły. – No i wyszła z tym, co jej
dałem. Ot, koniec historii – dodał po chwili z zadowoleniem na twarzy.
- Łżesz – wiedźmin spojrzał się na brudny, od resztek
zakrzepłej krwi, blat. – Łżesz jak pies – utkwił swoje kocie oczy,
przeszywające strachem i chłodne w lekko wystraszonych ślepiach karczmarza.
- Prawdę mówię.
- Tej, biały. Zostaw go – odezwał się nagle jeden z
siedzących przy stole z tyłu. Geralt nawet nie raczył na niego spojrzeć. Dalej
wpatrywał się w gryzącego patyk mężczyznę. – Chcesz wiedzieć co się stało z tą
twoją białowłosą dziewuszką? Proszę bardzo. Lekko się z chłopcami zabawiliśmy
tamtejszej nocy.
- Oj ładnie, ładnie – dopowiedział drugi.
- Tylko nieco się wierciła – Wilk dalej nie zwracał uwagi na
wypowiadających się oprychów. Był zły. – Żebyś widział jaka była zadowolona. Aż
te jej niebieskie oczycha na wierzch wyłaziły.
- Milcz.
- Bo co? Z tobą też mamy się zabawić? Spokojnie. Dla ciebie
mamy równie dobrą zabawę – słychać było cichy szelest, dobiegający od strony
wcześniej wypowiadających się mężczyzn. A był to szelest wyjmowanych noży.
- Precz, bo zabiję.
- Patrzcie jaki odważny. Myśli, że odważny w gębie, to i bić
się potrafi – chwytając mocniej nóż, zamachnął się, by wbić ostrze w ofiarę.
Jednakże wiedźmin dobrze przewidział ruch oprycha i zręcznie obracając się na
pięcie, zrobił piruet wyciągając jednocześnie miecz z pochwy. Ciął bezbłędnie,
odłączając głowę czarnowłosego mężczyzny od reszty ciała. Krew polała się na
brudny blat, pozostawiając po sobie niezmywalne ślady. Twarz zaprawionego w
boju chłopa wpatrywała się szklistymi oczyma na resztę jego kompani, która
dzielnie przygotowywała się do jatki, a krew z jego tętnicy lała się
strumyczkiem na trzeszczącą podłogę. Wiedźmin pełen złości czekał na następnych
śmiałków. Nie brakowało ich. Trzech prawie, że jednocześnie rzuciło się na
Geralta z nadzieją, że ilościowo muszą wygrać. Ten czekał na nich, poprawiając,
opadłe na mokre czoło, białe włosy. Wilk nachylił się najpierw unikając pięści
pierwszego, tylko po to, by za chwilę odstawić prawą nogę nieco dalej i
odrąbać, chętną do bitki łapę. Za chwilę kolejna głowa i pół ciała dołączyły do
krwiodajnych ludzkich befsztyków. Geralt był zły. Nie czekał na resztę i sam wyszedł z inicjatywą. Zaczął od
przecięcia tchawicy, potem przebicia serca, a dwóch ostatnich potraktował
Znakiem Igni. Karczmarz dopiero teraz dowiedział się, jaki człowiek potrafi
wydobyć z siebie krzyk. Przeszywający bólem krzyk, który zachodził w pamięć,
przypominając o sobie każdej nocy.
Wiedźmin sprawił, że ich twarze stały się czarnym, jak smoła surowcem.
Wściekły odwrócił się i spojrzał na karczmarza, który z tego wszystkiego,
zsikał się w wiejskie łachmany. Wiedźmin omijając porozrzucane na hałasującej
podłodze, wnętrzności oraz inne części ciała, podszedł do mężczyzny i
chwyciwszy go za ubranie, bez trudu uniósł do góry.
- Gdzie ona jest?
- Panie, pojechała. Nie wiem gdzie, ale pojechała.
Chyba na zachód. Nic jej nie zrobili,
owszem chcieli, a nie zrobili, przysięgam, przy… - po czym zamilkł udławił się
drewnianym patyczkiem, który wyrobiony był już od zębów. Geralt puścił
karczmarza i brudny od ludzkiej krwi
opuścił gospodę, zostawiając jednego niedobitka, który zmarł za parę minut na
zawał. Wiedźmin wsiadł na konia i ruszył na zachód, tak jak wspomniał mu
karczmarz. Bogu winny karczmarz, który lubił przegryzać swój ulubiony,
drewniany patyczek.
***
Odgarniając czarne włosy z czoła, wędrował spokojnie szarym,
lekko zniszczonym chodnikiem, z którego już dawno uciekło życie. Zielone liście
cicho szeleściły nad głową Shinody i gładziły uszy pięknym koncertem. Jedynymi
gościami parku byli bezdomni, bądź ludzie mający duże problemy życiowe. Siadali
oni na ławkach i wpatrywali się w, wyładniające się między listkami,
rozgwieżdżone niebo z pytaniami do Boga, skargami, narzekaniami. Winiąc Pana,
często nie dostrzegali własnej, człowieczej winy, która towarzyszy każdemu z
nas, nie ważne, w jakiej części wędrówki swojego życia, jest. Miotając się
między ważnymi decyzjami, nie mamy pojęcia, czy wybraliśmy dobrze, czy wręcz
przeciwnie. Odpowiedz otrzymujemy jakimś czasie. Często za późno, by uniknąć
konsekwencji za podjęte ścieżki. Najtrudniejsze jest to, iż nie potrafimy się
przed tym obronić, otrzymując cios prosto w serce, które nie było jeszcze
skrzywdzone. Później trafiamy na kolejne życiowe zasadzki, otrzymując coraz
więcej obrażeń, przez co serce wygląda jak podziurawiony ser. Mike spojrzał na
dziewczynę wpatrującą się we własne dłonie, a w nich, po dłuższym wpatrywaniu,
dojrzał małe zdjęcie z wizerunkiem jakiegoś chłopaka. Nie płakała. Gładziła
delikatnie palcem twarz na kartce z uniesionym lewym kącikiem ust. Wiedział, że
straciła go, straciła w najgorszy możliwy sposób, widząc jego śmierć. Wiedział,
że dała mu swoją miłość, bo ci, którzy najbardziej kochają, nie obwiniają Boga
o swoje cierpienie. Shinoda uśmiechnął się lekko i powrócił do wpatrywania się
w szary chodnik oświetlany przez uliczne lampy. Dając wiatrowi możliwość popisu,
zamknął oczy i oddał się prawie w całości porywom niewidzialnego przyjaciela.
Czuł jak na ciele pojawia się gęsia skórka, a włosy odprawiają własny taniec.
Szybko powrócił do rzeczywistości, gdy usłyszał cichy szelest łamanych gałęzi z
jego lewej strony. Wiedział, że nie jest sam. Przez chwilę ogarnęła go
ciekawość, potem delikatna obawa, po czym wszystkie towarzyszące mu uczucia,
przerodziły się w chęć zabijania. Sam
nie wiedział czemu właśnie tak jego ciało reagowało na wiedźmińskie specyfiki,
lecz chciał odczuwać ten stan w nieskończoność. Stwierdził, że nie może
doprowadzić nieznajomych do miejsca, w jakie się udaje, więc zboczył z kursu, delikatnie
skręcając w lewo. Gdyby nagle, ostro skręcił w bok, dałby do zrozumienia, że
goście nie są mile widziani i sprowokowałby do ataku przybyszów, a w przecież
to on chciał zrobić zasadzkę. W razie, czego chwycił za pistolet umocowany w
okolicy uda, by móc się obronić. Dobrze wiedział, że towarzysze nie mają broni.
Chcieli zabić go po cichu. Słyszał także ich zawahania, szybki, lecz cichy
oddech. Szelest wyciąganego sztyletu rozbrzmiał muzykowi w uszach, powodując
zmrużenie oczu i zmarszczenie czoła. Shinoda ponownie odgarnął czarne kosmyki i
splunął w prawo. Szedł spokojnie, jak gdyby nigdy nic, jakby był głuchy. A to
dawało mu przewagę, gdyż napastnicy nie spodziewali się jakiegokolwiek problemu
z cichym zabójstwem. Słyszał kroki za sobą. Ciężki, wysoki mężczyzna o głośnych
butach, nie dało się go nie słyszeć. Reszta czaiła się między drzewami dzierżąc
w dłoniach kije, łomy, czy sztylety. Gotowi by zabijać. Niedostatecznie gotowi,
by umrzeć. A wiatr targał ich ciuchami, włosami, wpadał w zmrużone oczy.
Księżyc blado oświetlał ich gotowe do mordu twarze, a liście delikatnie tłumiły
ich szmery, ciche szepty. Mike wiedział, że za chwile ta piękna, wietrzna noc,
zamieni się w krwawe żniwa. W jednej chwili ktoś doskoczył do jego tyłu, złapał
za kaptur od skórzanej, czarnej kurtki, chcąc odchylić głowę, by zanurzyć nóż w
krwi. Shinoda zgrabnie wykręcił się, uciekając szyją przed wędrującym w jego
stronę ostrzem. Kopnął nieznajomego w brzuch, a po chwili szybko strzelił mu w
czoło. Usłyszał krzyk. Nie zwrócił na to uwagi, gdyż otoczony był przez
gromadkę zamaskowanych zabójców. Zacisnął zęby, by po chwili zebrać swój plon.
Uchylił się przed lecącym łomem, chwytając jednocześnie leżący na ziemi nóż. Po
chwili było o jednego mniej. Padł jak kaczka, brudząc krwią swojego towarzysza.
Muzyk strzelał bez pohamowania, a czerwona maź lała się strumieniami. W jego brązowych
oczach rysowała się nienawiść, a żądza zabijania opanowała jego ciało. Ręce
ani na chwilę nie zadrżały przy wymierzaniu sprawiedliwości, jaką sobie
ubzdurał. Całe to zajście nie trwało
dłużej niż pięć minut. Ciała zamaskowanych nieznajomych leżały na trawie, na
szarym chodniku, który w końcu nabrał życia, a czerwona barwa zdobiła źdźbła,
wnikała między kostki, zalewała ziemię. Shinoda podbiegł szybko do jednego z mężczyzn,
a następnie wyciągnął z jego głowy nóż, by nie zostawić po sobie żadnych
śladów. Uciekł, pozostawiając swe ofiary. Ich martwe twarze, blado oświetlał
księżyc, a w szklistych oczach odbijały się gwiazdy, które próbowały przebić
się przez, dające swój koncert, zielone liście. Teraz nie było już tam nikogo,
prócz śmierci.
***
Łoł. Witajcie Kochani! Nareszcie udało mi się coś dodać. Nawet nie wiecie ile radości mi to sprawia, pomijając chwilowy brak weny. Czasem ciężko powrócić do swojego rzemiosła i robić to z natchnieniem. ;-; Mam nadzieję, że rozdział się Wam spodobał, więc dajcie znać w komentarzach. :3
Jak minęły święta? Dostaliście to, co chcieliście? U mnie tak średnio jeśli chodzi o trafienie. xD <3
Bywajcie!