Bal rozpoczął się równo o osiemnastej. W ostatniej
chwili ogłoszono gościom, że impreza odbędzie się bez masek, a główną atrakcją
będzie występ znanego na całe królestwo i dalej, barda, Mistrza Jaskra. Geralt
miał nadzieję, że dojdzie do spotkania z poetą i dłuższej konwersacji. Jednak
znał Yennefer zbyt dobrze, by spodziewać się wspólnego wypadu wraz z
przyjacielem na dobre wino lub piwo, zresztą, nie wypadało zostawić towarzyszki
samej na balu, na którym zjawić się mieli wybitni goście. Czekając przy stole
na kobietę, strzepnął z czarnego dubletu, ozdobionego szarymi wzorami kwiatów
lilii, większy pyłek, wykrzywiając usta z niezadowolenia. Spojrzał ukradkiem na
antracytowe buty zakończone delikatnymi, szpiczastymi końcami i srebrnymi
elementami w okolicach kostki. Klął w duchu, że dał się na to namówić, przecież
wyglądał jak skończony pajac ubrany w za ciasny i nieładny dublet, o butach
wolał zapomnieć, bo właśnie one przelały czarę goryczy. Nie dość, że czuł się w
pewien sposób upokorzony, to w dodatku nie mógł swobodnie ruszać kończynami, a
hebanowe spodnie w znaczny sposób nie
dawały wytchnienia jego męskości. Ponownie przeklął w głowie, a następnie
zmarszczył czoło z niezadowolenia, po ty, by idąca w jego stronę Yennefer
zobaczyła, że jest bardzo niezadowolony. Jednak ona wygięła usta koloru fioletowych, dojrzewających na małych
gałązkach, winogronek i spojrzała na niego fiołkowymi, pełnymi zachwytu oczami.
Na powiekach dominował czarny kolor, a jej rzęsy stały się dłuższe niż zawsze.
Geralt mimo wielkiego niezadowolenia ze względu na ubranie, w jakim musiał
chodzić, uśmiechnął się delikatnie i ponownie przeklął w głowie, tym razem pozytywnie. Jej atrakcyjną figurę
podkreślała smolista suknia z zaokrąglonym dekoltem. Rękawy były dość
specyficzne, bowiem odkrywały ramiona i biegły dopiero od dwóch centymetrów nad
łokciem do nadgarstka, a kończyły się kruczymi piórami, mieniącymi się kolorami
zieleni, szarości i granatu, pięknie szeleszczącymi wraz z podmuchami wiatru,
niczym rosnące listki na gałązkach małego krzaka.
- Pięknie wyglądasz – wyszeptał, po czym delikatnie
chwycił jej czarne loki, by móc otulić nos pięknymi perfumami. Bez i agrest.
Nie odpowiedziała, lecz skinęła głową i podeszła do niego bliżej, by spleść
nierówny koszyczek z ich dłoni i powędrować wśród gości.
Mijali wiele poważnie wyglądających par, wiele
unoszących głowy do góry przy każdym mniej ważnym gościem, lecz na czarodziejkę
i wiedźmina nikt nie próbował nawet krzywo spojrzeć. Sam wzrok i chód Geralta
wzbudzał niepokój u bawiących się tu uczestników, na dodatek, jego rana w
okolicach lewej piersi od czasu do czasu dawała się we znaki, powodując
marszczenie czoła i mrużenie oczu. Yennefer szła dumnie jak paw oblewając
wszystkich dookoła falą wyższości, która brnęła z fioletowych tęczówek, zresztą,
nie bez powodu. Uczestniczenie w balu w towarzystwie tak przystojnego mężczyzny
było czymś w rodzaju wygrania wielkiej fortuny. Oboje z delikatnymi uśmiechami
kroczyli obok długiego stołu, przykrytego białym obrusem, ozdobionym beżowymi
kropeczkami, które połączone były ze sobą cienkimi, brunatnymi liniami.
Jedzenie w złotych misach oraz napoje w gustownych naczyniach, prezentowały się
niezgorzej niż przechadzający się po ogromnym ogrodzie, gości. Drogie sery,
importowane zza morza ciemnozielone oliwki, ryby z dalekich i niedostępnych dla
zwykłych rybaków, ryby oraz najlepsze wina i alkohole. To wszystko sprawiało,
że bal należał do najbardziej prestiżowych i burżuazyjnych imprez w Krajach
Północy. Lecz nawet ta informacja nie zmieniała podejścia Geralta do tego wszystkiego.
Kiedy mężczyzna zobaczył, że w ich kierunku kroczy równie dumna para, przeklął
w głowie, za co został szybko skarany wrogim wzrokiem jego towarzyszki, która
po chwili złości, jak gdyby nigdy nic, odwróciła wzrok ku stojącym przed nimi
uczestnikom balu.
- Witaj Sara – Yennefer wykrzywiła fioletowe usta w
fałszywy uśmiech. Jednak tylko Geralt wiedział o tym, że jest on nieszczery. Kobieta
w zielononiebieskich oczach miała na sobie zwiewną, odkrywającą prawie całe
piersi, morską sukienkę z czarnym paseczkiem owiniętym wokół zgrabnej talii. Na
szyi znajdował się naszyjnik z białych kamyczków, a na jego środku wyróżniała
się większa, czarna perła, która połyskiwała od czasu do czasu, śnieżnym
światełkiem, odbijając promienie światła biegnące od tutejszych, ogrodowych latarni.
Dość krótka sukienka odkrywała zgrabne nogi aż do połowy ud, ukazując również
smoliste buty, idealnie prezentujące się wraz z wisiorkiem.
- Yen, miło cię widzieć – blondynka również
uśmiechnęła się i skinęła lekko głową, patrząc na Wilka. Ten uśmiechnął się
nieładnie i jakby z przymusu, jednak nikt nie zwrócił mu na to uwagi, gdyż taka
mimika twarzy idealnie do niego pasowała. Zaś mężczyzna stojący obok Sary,
chwycił delikatnie małą dłoń Yennefer i ucałował najpiękniej jak potrafił, co
oczywiście nie spodobało się Geraltowi, który cicho kaszlnął, by przerwać ten
miły, przedłużający się gest ze strony tajemniczego gościa. – To jest Jaref – wyszczerzyła
bielutkie zęby i wskazała wzrokiem na swojego towarzysza. Biały Wilk ponownie
przeklął w głowie widząc, że dublet nieznajomego leży o wiele lepiej niż na
nim, a kawowe buty nie kończyły się szpiczastym czubkiem. Mężczyzna ukrywał
swoje brązowe oczy pod lekko przyciemnionymi, okrągłymi okularami, a gęsta, smolista
broda pochłaniała jego wąskie wargi. Włosy, co dziwne, miał rude, co delikatnie
rozbawiło i pocieszyło wiedźmina. Czarodziejka o czarnych lokach delikatnie
skinęła głową i uniosła lewy kącik ust.
- Powiedz, jak ci się wiedzie przy ramieniu króla
Kolfrega? Słyszałam, że ostatnio jest w kiepskim humorze i jego rozkazy pozostawiają
wiele do życzenia – zaczęła Yennefer patrząc spokojnym wzrokiem na wciąż uśmiechniętą
koleżankę ze szkoły magii. Dobrze wiedziała, że tak naprawdę uderzyła ją w
czuły punkt, gdyż jako osobista i najważniejsza doradczyni władcy, powinna
doradzać mu oraz dawać nowe, dobre pomysły. Natomiast ostatnio, państwo
Grundwer zaczęło niszczyć się od środka z powodu nieudolnych rządów.
- No cóż. Każdy ma swoje gorsze chwile, szczególnie,
że mój król, Kolfreg, bardzo źle radzi sobie z wiedzą, że jego córka, Jenic,
walczy z okropną chorobą – wyglądała teraz jak lwica broniąca swych małych.
Zresztą, taki był jej obowiązek, nie pozwalać na złe uwagi i komentarze płynące
w kierunku Kolfrega II Gubertura, który cenił aż za mocno swoje imię i własną
osobę.
- Prawda, lecz chyba nie wypada tak królowi, którego
państwo, jakby nie patrzeć, upadało już przed jego wielkimi troskami o córkę –
ponownie uniosła lewy kącik ust i delikatnie jedną brew. Czasem sama zapominała
o manierach, lecz robiła to również z wielką gracją i stylem, któremu nikt nie potrafiłby
dorównać.
- Chodź Jaref, na nas czas – rzekła obrażona
czarodziejka, uśmiechając się sztucznie i na siłę. Ruszyli pozostawiając Geralta
i Yennefer stojących obok długiego stołu.
- Yen, czemu to zrobiłaś?
- Nigdy jej nie lubiłam – szepnęła i spojrzała na
wiedźmina, który wpatrywał się w nią przez większość czasu. – Zawsze była
sztuczna, fałszywa i samolubna. Dla takich osób, Geralt, nie można być miłym,
nawet jeśli mocno się starasz. A teraz chodźmy dalej. Za paręnaście minut występuje
Jaskiej ze swoją towarzyszką Priscillą – czarodziejka ponownie chwyciła
mężczyznę, z blizną na twarzy, za rękę i powędrowali, by móc usiąść w miarę
korzystnych miejscach przed bogato przyozdobionej scenie, na której miała odbywać
się sztuka. Po drodze spotkali Pat wraz z jej towarzyszem. Nie tylko przewyższał dziewczynę jeśli chodzi o wysokość, ale także jeśli chodzi o szerokość. Kocie oczy, brązowe, średniej długości włosy związane w kitkę z tyłu głowy. Kolejny wiedźmin. Jego granatowy dublet w grafitowe szlaczki również wyglądał, zdaniem Geralta, lepiej niż jego ubranie. Ciuch nieznajomego nie był tak opięty, a przynajmniej na to nie wyglądało. Pat wyglądała cudownie, zarówno Yennefer i Wilk, pomyśleli o tym dokładnie w tym samym czasie. Rubinowa suknia tak idealnie na niej leżała i do tego należała do mniejszości kobiet ze skromniejszym dekoltem. Yennefer uśmiechnęła się i przytuliła córkę, cicho pociągając nosem. Wyglądała jak z bajki.
- Yen, Geralt oto Rob - dziewczyna wskazała wzrokiem na towarzysza. Mężczyzna skinął głową, a następnie podał dłoń wiedźminowi. Zarówno Pat, jak i jej towarzysz idealnie do siebie pasowali.
- Może zaszczycicie nas waszym towarzystwem i udamy się razem na występ Jaskra i Priscilli? - Yennefer zaproponowała po krótkiej konwersacji. Na szczęście znaleźli wolne dębowe krzesła, będące nie tylko
solidnie wykonane i wygodne, ale również bardzo ładnie wzbogacone karmazynowymi
tkaninami, oplatającymi starannie oparcia oraz koralowymi kwiatkami róży, przywiązanymi
do nóżek siedzenia. Wszyscy zgromadzeni z niecierpliwością czekali na sławny
duet. Kiedy para pojawiła się na scenie, zapanowała cisza.
Oczy twe piękne,
pełne od łez,
Błyszczą wśród
wiszących gwiazd na niebie,
Księżyc oświeca twarz
ukrytą w Twych ramionach,
Pragnących skryć się
przed mym sercem głęboko gdzieś.
Czemu wciąż uciekasz przed uczuciem?
Czemu chcesz się
oszukiwać, kłamać w swe oczy?
Czemu nie pozwalasz
mnie dopuścić do siebie?
Pragnę tylko Twego ciepłego wzroku.
Moje blizny za każdym
razem przypominają ból,
Proszę zostań, złap mnie za rękę,
Potrzebuje Twego ciepła, Twego dotyku, tak bardzo,
Proszę schowaj Twarz w me ramiona i przestań płakać.
Czemu wciąż uciekasz przed uczuciem?
Czemu chcesz się
oszukiwać, kłamać w swe oczy?
Czemu nie pozwalasz
mnie dopuścić do siebie?
Pragnę tylko twego ciepłego wzroku.
Wiem, że nie jestem
ideałem, którego potrzebujesz,
Wiem, że zasługujesz na kogoś lepszego, kto Cię pokocha,
Ale obiecuję, sprawię, że taki się stanę,
Stanę się Twoim osobistym ideałem, który pokocha Cię.
Yennefer zwiesiła głowę i zamiast klaskać, tak jak robili to
inni, wpatrywała się w bujną, zieloną trawę, chcąc powstrzymać się przed czymś,
przed czym inni się nie powstrzymywali. Publika płakała, uśmiechała się, robiła
wszystko na raz. Niektóre pary przytulały się od razu, inne wykonywały te
czynności nieśmiało, lecz ona, Yennefer z Vengerbergu, czarodziejka chowająca
swoje uczucia, siedziała i nie mogła spojrzeć teraz na smutną twarz Geralta.
Nie dlatego, że czuła do niego niechęć, wręcz przeciwnie, kochała go, lecz
wiedziała, że gdy tylko przeniesie wzrok na jego kocie oczy, na te paskudną
bliznę, którą tak uwielbiała, popłacze się. Popłacze jak małe dziecko i zapomni
o wszystkim co ją otacza. Wilk jednak zignorował jej milczenie i delikatnie chwycił
jej twarz, by móc obrócić ją w jego stronę. Na początku czuł opór, lecz znikł
on po chwili dając za wygraną. Jej fiołkowe oczy zapełniły się łzami,
przepełniły małymi gwiazdami, a księżyc oświetlał jej zapłakaną twarz. Kryła ją
w ramionach. Lecz nie własnych, a w ramionach swojego ideału.
Po wysłuchaniu wzruszającej pieśni Keira wraz z Lambertem
udali się do najchętniej odwiedzanej części ogrodu, gdzie uczestnicy balu
grywali w gwinta. Z racji tego, iż wiedźmin uwielbiał te karciankę i bardzo
dobrze sobie w niej radził, postanowił wziąć udział w tutejszych turniejach,
tym bardziej, że zabrał własną talię, której nie powstydziłby się najlepszy
gracz.
- Pana pierwszym rywalem będzie Jan Frydgerus – rzekł niewysoki,
szczupły mężczyzna w czarnym bereciku, trzymając w trzęsących się dłoniach,
książkę i pióro, po czym wskazał na stolik, przy którym czekał przeciwnik.
Lambert skinął głową i udał się w wyznaczone miejsce. Obok niego usiadła Keira
uśmiechając się lekko, do siedzącego naprzeciwko krasnoluda z długą, gęstą i
brązową brodą, sprawiającego wrażenie zadowolonego z obecności czarodziejki. Jednak
kobieta wstała, szepnęła na ucho wiedźminowi i odeszła od stołu. Rozpoczęła się
gra. Wszystkie karty miały numerek w lewym, górnym rogu. Były to punkty,
których trzeba było mieć więcej od przeciwnika. Różniły się one nie tylko
liczbami, ale i rodzajem. Karty bliskiego starcia, które układało się w
ostatnim rzędzie, te dalekiego zasięgu,
w środku, a oblężnicze znajdowały się najbliżej gracza. Grało się również
kartami pogody, polegającymi na osłabianiu poszczególnych sekcji i sprowadzając
poszczególne przypadki do liczby jeden. Mogło temu zapobiec czyste niebo, które
likwidowało ulewny deszcz, trzaskający mróz i gęsta mgłę. Gracze posiadali
również bohaterów, niezniszczalne i niereagujące na różne, obniżające wartości,
karty. Jednak najgorsi, bądź najlepsi, zależy dla kogo, okazywali się szpiedzy,
którzy wędrowali na pole przeciwnika dodając im parę punktów. Jednak w zamian
za zrobienie wyżej wymienionej czynności, dostawało się dwie nowe jednostki ze
swojej talii. Dysponowało się również władcami, którzy mieli inne właściwości,
na przykład, wybieranie jednej karty z odrzuconych, dopieranie dodatkowej
jednostki po wygranej rundzie, czy wyznaczanie rozpoczynającego. Lambert
uwielbiał w to grać i od razu zauważył, że idzie mu lepiej niż zwykle. Nawet
nie spostrzegł, kiedy Kiera wróciła i położyła przed nim pięć kufli piwa.
Uwielbiał pić, nawet nie doszukując się okazji. I tak zaczęła się jego
przygoda. Wygrywał wszystko. Wraz z przybywającymi pieniędzmi za wygraną w
gwinta i nowymi kartami, przybywało coraz więcej opustoszałych, drewnianych
naczyń. Kiedy zrozumiał, że należy z tym skończyć, udał się z Keirą w głębszą
część ogrodu. Usiedli na kamiennej ławce naprzeciwko wielkiej fontanny,
przedstawiającej dwójkę ludzi, czule objętych, a wokół nich plujące wodą
delfiny. Mimo, że wiedźmin wypił odrobinę za dużo, wciąż zachował racjonalne
myślenie. Typowe dla mutantów. Wiatr delikatnie uderzał ich smugami chłodnego
wiatru i wilgotnego powietrza niosącego się od wody, która wydostawała się z
pyszczków wodnych stworzeń. Siedzieli obok siebie nie odzywając się,
nawet na siebie nie patrząc. Obiektem ich zainteresowań była rzeźba,
przypominająca im stare lata. Keira i Lambert tworzyli kiedyś wspaniałą parę,
lecz po jakimś czasie wszystko zaczęło się psuć. Czarodziejka wymaga za dużo, o
wiele za dużo. Chciała podbijać świat, starymi, zapomnianymi i trudno
dostępnymi recepturami na leki i oleje. Problem polegał na tym, że wyręczała
się swoim partnerem, który musiał błądzić pod ziemią w zawalających się
ruinach, w każdej chwili mogących go zabić. Kiedy zaczął się sprzeciwiać, postanowiła szukać sposobu, jakby zachęcić go do współpracy. Informacja o późniejszej
fortunie zdobytej za pomocą tajnych receptur niezbyt przekonywała mężczyznę,
więc Keira sięgnęła po zapasową broń. Wiedziała, że wiedźmin ma problemy z
alkoholem, więc specjalnie zaczęła podstawiać mu kufle za każdym razem, gdy
potrzebowała jego pomocy. Mimo, że nie do końca świadomy tego co robił, zawsze przynosił
czarodziejce tego, czego oczekiwała. I wtedy pojawiła się Pat. Rozbiła ich
związek i przywróciła Lamberta do pionu. Marzenia o zdobyciu fortuny i świata
przepadły, lecz właśnie teraz, na tym balu, nadarzyła się okazja, by odbudować
to co Keira straciła. Prawie przez przypadek położyła swoją dłoń na ręce
mężczyzny, który nie zareagował. W sumie to brakowało mu w pewnym sensie złego
traktowania, pewnego rodzaju suchości i manipulowania. Czasem miał dość
przesłodzonej do szpiku kości Pat, niedoświadczonej zarówno emocjonalnie, jak i
życiowo. Potrzebował stanowczości i zdecydowania u drugiej osoby. Białowłosej wiedźmince stanowczo tego brakowało. Ku zdziwieniu czarodziejki, wysunął rękę
spod jej dłoni i objął ją, przybliżając jej twarz do swojej klatki piersiowej.
Wiatr dalej uderzał ich smugami chłodnego powietrza, a księżyc oświetlał
zarówno ich twarze, jak i twarze czule objętych na fontannie. Jej karminowa
suknia dawała koncert wraz z szeleszczącymi liśćmi żywopłotu, który dawał im
poczucie osobności. Było to tylko poczucie. Nic więcej, gdyż nie byli tam sami.
Zbyt zajęci sobą, nie zauważyli obecności małej osóbki, patrzącej na nich
przepełnionymi łzami, oczami. Jej twarz również oświetlał księżyc, w jej
tęczówkach również świeciły gwiazdy, a rubinowa suknia szeleściła jak listki
żywopłotu.
Mike delikatnie pchnął palcami jasne drzwi i wszedł do
studia. Zastał tam jedynie wszędzie walające się puszki po gazowanych napojach
i energetykach oraz kurz. Kurz był wszędzie, a w szczególności na jego keyboardzie.
Podszedł do niego i opuszkami ściągnął grubą, szarą warstwę z klawiszy.
Westchnął cicho i zacisnął dłonie w pięści oraz zamknął oczy, by wsłuchiwać się
w dobijającą ciszę. Nie było ani szumu drzew i wiatru, ani muzyki. Stał sam
bliski płaczu. Nie wiedział co ma robić. Z jednej strony czekała na niego
kariera i koledzy z zespołu, a po drugiej, spoglądał na niego Geralt ze
szczerym uśmiechem na twarzy wskazując dłonią wolność i śmierć jego wrogów. Z
całej siły uderzył pięścią w instrument i krzyknął. Wykrzyczał tylko cząstkę
tego, co w nim tkwiło. Wcale nie poczuł się lepiej. Otworzył oczy tylko po to,
by dojść bezpiecznie do kanapy, po czym usiadł na niej i z powrotem przymknął
powieki i wsłuchiwał się w spokój tego miejsca. Nie wiedział co ma teraz zrobić,
jak wybrnąć z tej sytuacji i jaki wybór wybrać. Wszystko odbijało na nim piętno
w postaci bezradności i niechęci do życia. Siedział tak przez szesnaście minut
wsłuchując się we własne bicie serca, które było dziś wolne i ciężkie. Uniósł
powieki dopiero wtedy, gdy usłyszał ciche skrzypnięcie. Kiedy uświadomił sobie,
że to Chester, wstał szybko i poprawił niechlujnie ułożone, czarne włosy. Oboje
nie wiedzieli jak zacząć rozmowę, wciąż wpatrując się w siebie od czasu do
czasu, przerywając chwilę niezręczności, odwracając wzrok to w prawo, to w
lewo.
- Wróciłeś – Bennington jakby przez zaciśnięte zęby
powiedział cicho, wkładając jednocześnie rękę do kieszeni. Shinoda tylko skinął
głową i zaczął przegryzać nerwowo dolną wargę. – I jak spędziłeś czas z dziewczyną?
- Dobrze – rzucił, a następnie usiadł z powrotem na kanapie,
udając obojętnego na te sytuację. Zarzucił niezbyt starannie nogę na nogę, po
czym oparł się wygodnie. Sam nie wiedział czemu tak robi, czemu udaje tak
bardzo niezainteresowanego rozmową i sytuacją. Przecież powinien przeprosić
przyjaciela za to, że odwiedził go tylko raz, że tak go pozostawił. Co z niego
za kumpel, gdy opuszcza kogoś w potrzebie. Beznadziejny.
- Miło, że mnie odwiedziłeś i, że teraz pojmujesz powagę tej
sytuacji. Miło, naprawdę – Chester uśmiechnął się ironicznie, następnie podszedł
do keyboardu i ściągnął palcem kurz z plastikowej, czarnej części. – Dawno cię
tu nie było – ciągnął dalej chcąc rozpocząć normalną rozmowę. Jeśli można
nazwać to normalną rozmową. Shinoda tłumił w sobie zarówno smutek jak i
wściekłość. Nienawidził, gdy Bennington mówił do niego w taki sposób i jeszcze
swoich charakterystycznym głosem zawiedzionego człowieka. – Ta dziewczyna
naprawdę musi być ważna, skoro zostawiasz dla niej zespół – jego ton podniósł
się, a on zmarszczył czoło wpatrując się w ubrudzony od kurzu palec. – Szkoda mi
cię, wiesz? Naprawdę szkoda. Kiedyś byłeś inny. Brakuje mi młodego Shinody. Gdybym
ja miał takie życie, wiesz. Kobieta, którą kocham, pieniądze, zero alkoholu i
narkotyków – nawet nie zauważył, kiedy
Shinoda wstał, chwycił go za koszulkę z łatwością przycisnął do ściany.
- Zamknij się! Rozumiesz? Zamknij się! – wykrzyczał, prawie
płacząc. – Zamknij się, bo cię zabije! – w jego oczach pojawiły się łzy, a głos
ciągle załamywał się i powracał do normalnej postaci. – Gówno wiesz o mnie i o
moim życiu, rozumiesz? – po policzkach pociekły łzy, a on sam stracił siłę,
puszczając jednocześnie Bennigtona, który mógł nareszcie postawić stopy na
ziemi. – Gówno – schował twarz w rękaw nie patrząc na pełne przerażenia oczy
przyjaciela. Nie potrafił tak na niego krzyczeć. Po prostu nie potrafił. Coś utknęło
mu w gardle, więżąc każdą myśl w przełyku. Rozpłakał się, dając upust emocjom w
nim krążącym i myślom, które błądziły mu w głowie. Nie myśląc o niczym powrócił
na kanapę, gdzie ukrył smutek, chowając się we własnych spodniach. Chester z
początku, nie wiedząc co zrobić, postanowił zająć miejsce obok Mike’a. Zawahał
się przez moment, trzymając dłoń nad kolegą z zespołu. Wszystko działo się tak
szybko. Zbyt szybko, a on nie potrafił być skurwysynem, za którego chciał się
teraz uważać.
- Wszystko będzie dobrze Spike, zawsze będę przy tobie. Nie
ważne jakbyś mnie wyzywał. Zawsze będę – uśmiechnął się pod nosem i położył
rękę na ramieniu Shinody.
- Chciałbym – pomyślał, nadal chowając twarz w dłoniach. –
Dzięki – wyszeptał ledwo słyszalnym głosem.
Zapłakaną Pat zaopiekował się Eskel, który przybył na bal
wraz z Triss. Niestety czerwono włosa musiała wyjechać i pozostawiła wiedźmina
samego. Siedzieli razem na betonowej ławce w zaciszu, gdzie nikt nie zwykł
zachodzić.
- Proszę, powiedz mi, dlaczego
tak bardzo przy tym cierpię. Przecież wiedziałam na co się piszę - jej głos tak
nienaturalnie cichy i rozmazany, zupełnie jakby siedziała od niego paręnaście
metrów, rozchodził się po jego ciele niczym fala wzburzonego morza. Uderzał w
każdy kawałek ciała. Milczał i wpatrywał się w jej, błyszczące od małych
kropelek, oczy, które nawet teraz, kiedy tonęły w rzece rozpaczy, urzekały
swoim pięknem i sprawiały, że można by wpatrywać się w nie całymi godzinami,
nie odrywając od nich wzroku. Zamknęła je. Tak bardzo potrzebowała jego głosu,
jego suchego i przerażającego głosu, który uspokajał ją jak niczyj inny. Małe
krzewy szeleściły zielonymi listkami i gołymi gałązkami, tworząc miły dla ucha
szum. Jednak oni zdawali się go nie słyszeć. Im uwadze umknęły także krzyki
pijanych już gości i ćwierkanie nocnych ptaków. Przełknął cicho ślinę i
wziął głęboki oddech, zastanawiając się jednocześnie co odpowiedzieć. Niebo
świeciło milionami małych gwiazd, którym towarzyszył, prawie że idealnie
okrągły, księżyc. Przecież teraz liczyli się tylko oni.
- Z nami nigdy nie było łatwo,
Pat. Nawet kiedy wiemy, że nie powinniśmy robić niektórych rzeczy, coś sprawia,
że i tak je robimy. Nigdy nie potrafiliśmy docenić czegoś - zatrzymał się i
spojrzał na dziewczynę, na której twarz opadały niesforne kosmyki białych
włosów, a księżyc tak pięknie oświetlał jej zapłakaną buzię. Buzię, która
walczyła z własnymi emocjami. Próbowała nie okazywać niczego, dusić problem w
zarodku. - Kogoś, kogo mamy w zasięgu dłoni. Kogoś, kogo bez problemu możemy
przytulić i stwierdzić, że tyle wystarczy, bo czasem nie trzeba więcej, a nawet
jeśli. Odrobinę poświęcenia. To już na pewno wystarczy. Nie doceniamy waszych
uczuć do nas, waszych pięknych twarzy, dzięki którym mamy po co wrócić, do
domów. Kogoś, dla kogo wracamy zawsze w to samo miejsce. Bo bez potrzebnej
części naszego życia, nie mamy po co myśleć o powrocie. A kiedy stracimy tę
część już na zawsze, czujemy się jakby ktoś wyrwał nam połowę naszego ciała.
Cholerna pustka, której nie da się załatać. Owszem, istnieje fałszywe zamaskowanie
tej pustki, lecz wtedy oszukujemy samych siebie. Że niby jest dobrze, że nie
czuję się jak skończony skurwysyn. Ale i to z czasem przemija i czujesz się
jeszcze gorzej. Bo jaki ma sens okłamywanie siebie, kiedy zna się prawdę? I
wtedy wiesz, że pewnych rzeczy nie da się naprawić, bo zawsze będą miały na
sobie te cholerną rysę - przerwał i usiadł obok niej, by poczuć ciepło jej
ciała i przyspieszony od płaczu oddech – Wybacz, że tak bardzo poplątałem swoją
wypowiedź – uśmiechnął się delikatnie i przejechał szorstką dłonią po jej
białych włosach.
- Nic się nie stało – oparła
głowę o jego ramię i cicho westchnęła. – Przyniesiesz mi wina? – spytała cicho
i niepewnie. Eskel wiedział, że nie może teraz odmówić, ten wzrok mówił zbyt
wiele.
- No chodź – szepnęła ciągnąc mężczyznę za rękę w kierunku fontanny
przedstawiającą wielką orkę.
- No idę, już idę – uśmiechnął się do niej i odgarnął
niesforne kosmyki włosów z twarzy. Dziewczyna chwiejnym krokiem wskoczyła na
murek, biegnący wokół rzeźby i zaczęła po nim iść, z wielkim trudem zresztą
utrzymując równowagę. Mężczyzna wpatrywał się z założonymi rękoma na poczynania
kobiety. Uwielbiał ją taką. Szczęśliwą i uśmiechniętą, bo w tych czasach, coraz
trudniej było znaleźć taką osobę. Nie podchodzącą do życia w sposób negatywny i
z niechęcią. Kiedy zauważył, że Pat chwieje się za mocno, postanowił podejść
bliżej, by w razie czego, chwycić ją i nie dopuścić do nieszczęścia. Był to dobry
pomysł, gdyż po chwili wiedźminka straciła równowagę i upadła wprost w ręce
Eskela. Zapatrzona w jego oczy, nie zwracała nawet uwagi na wielką bliznę
oszpecającą jego twarz.
- Zanieś mnie do mojego pokoju – poprosiła cicho i
przymknęła oczy. Zrobił to o co ją prosił.
Kiedy dotarł do pomieszczenia, położył Pat najdelikatniej
jak potrafił na białych, puszystych kołdrach. I kiedy miał już odchodzić, dziewczyna chwyciła
go za szyję i udaremniła próbę oddalenia się w ciszy.
- No co? – zaśmiał się Eskel wpatrując się w radosne oczy
kobiety.
- Pocałuj mnie.
- Słucham?
- Pocałuj – nie musiała więcej powtarzać. Mężczyzna
delikatnie musnął jej usta, a następnie oddalił od niej delikatnie twarz tylko
po to, by znów móc się do niej przybliżyć oraz przenieść swe ciało na łóżko,
zakrywając jednocześnie Pat. Tkwili w namiętnym pocałunku, któremu towarzyszyły
przyspieszone oddechy i bicie serca. Rubinowa suknia kobiety szybko odnalazła
miejsce wśród innych ubrań, a dublet Eskela leżał na szaroczarnej posadzce. Oboje
jeździli palcami po swych rozgrzanych ciałach, delektując się chwilą rozkoszy.
Zapomnieli o tym co się wydarzyło. Cały smutek odszedł w niepamięć. Teraz
liczyli się tylko oni i łóżko, które wydawało ciche skrzypnięcia. Oddychali
głęboko, łącząc swe ciała w jedność i jęcząc cicho, zagłuszeni przez pokaz fajerwerków,
które oświetlały ich nagie ciała różnymi kolorami. Jego dłoń powędrowała na jej
pośladek, ściskając go jednocześnie, natomiast jej piersi ocierały się delikatnie
o jego umięśnioną, pokrytą bliznami klatkę piersiową. Kochali się w świetle księżyca
i fajerwerk, w towarzystwie huku, szumiących drzew i jęków. Twarz kobiety przybierała różnych kolorów, tak
samo poranione plecy mężczyzny. Czerwień, fiolet, zieleń. Huk. Jęk jej. Jęk
jego. Nie przerywali, choć dobiegały do ich uszu krzyki gości. Kochali się bez
opamiętania, zapominając o wszystkim. Zapominając kim są. Patrzyli wzajemnie na
swe usta. Jęk jego. Huk. Brnął szorstkimi palcami od pośladka do góry, po
plecach, sprawiając, że kobieta leżąca pod nim, prężyła się jak kot, wprawiając
go w dziką rozkosz. Huk, a może jęk?
Jej? Jego? Bo teraz liczyli się tylko oni i łóżko.
Witajcie Kochani!
O losie, ale długi mi wyszedł ten rozdział. ;-;
Wybaczcie, że nadal tak mało LP, ale to się z czasem zmieni, bo teraz Mike wrócił do swojej rzeczywistości, także wiecie. Będzie ich więcej. :3
Jeśli są jakieś literówki, pozjadane słowa etc. to wybaczcie, ale pisałam to w nocy, co zresztą widać po godzinie dodania. xD
No cóż. Kończą się nam wakacje, więc z przykrością muszę stwierdzić, że częstotliwość dodawania rozdziałów znowu spadnie. Wiecie, nowe technikum i takie tam.
Mam nadzieję, że spędziliście te wakacje bardzo dobrze.
No nic. Czekam na Wasze komentarze i uwagi oraz życzę udanego roku szkolnego. <3
Bywajcie!
Ps Piosenka pisana w całości przeze mnie, więc zdaję sobie sprawę, że może być po prostu słaba. ;-;