Geralt widząc, w jakim humorze jest dzisiaj Yennefer, wolał
nie odzywać się wcale i po prostu zaszyć się gdzieś z dala od niej. Zawsze,
kiedy kobieta była zła lub zdenerwowana jakąś sytuacją, dochodziło do kłótni,
po której, do porozumienia dochodzili dopiero
po tygodniu lub dwóch. Spowodowane było to tym, że Geralt był zbyt
małomówny i za bardzo skryty w takich momentach, by przeprosić lub po prostu
porozmawiać, a Yennefer blokowała duma. Mężczyzna udał się więc na mały spacer,
by podziwiać tutejsze widoki zamczyska i krajobrazu wokół. Stąpał dość niepewnie, przegryzając dolną
wargę i wpatrując się w podłogę. Wciąż myślał o Pat. O tym co zobaczyła.
Wzdychając cicho usiadł na drewnianym tarasiku, który służył bardziej jako
wielkie schody, jakimi można było dostać się szybciej do zamku. Przed sobą
widział worki treningowe, wiatraki, kukły. Uśmiechnął się lekko pod nosem,
bowiem między tym wszystkim widział biegającą córkę. Gnała jak wicher.
***
- Ale tatoo, już ćwiczyłam na wiatraku – Pat skrzywiła się i
popatrzyła na ojca z wyraźnym znudzeniem. Ten skarcił ją wzrokiem i mocno
zmarszczył czoło, jednocześnie kiwając lekko głową. Mimo, że kochał ją najmocniej na świecie, nie
mógł pozwolić, by odpuszczała sobie treningi. Dziewczynka nienawidziła tego wzroku
najbardziej, bowiem sprawiało to, że jednocześnie czuła strach i poczucie winy.
Zwiesiła wzrok w dół i czekała na karę słowną.
- Pat, przecież wiesz, że nikt nie stał się profesjonalistą,
siedząc na tyłku – Geralt delikatnie uniósł jej głowę do góry, tak, by mógł
spojrzeć w te słodkie, kocie oczka, a po chwili uśmiechnął się i potarmosił jej
białe włosy. Nie umiał się na nią dłużej
gniewać. – A to co? – wskazał na ogromny siniak, koloru kosmosu, na ramieniu
córki. Dziewczynka milczała przez chwilę, robiąc jasnym, skórzanym kozakiem,
dziurę w piasku.
- A to nic. Po prostu za wolno zrobiłam unik przed skrzydłem
wiatraka i wyszło jak wyszło – Pat skrzywiła lekko usta i spojrzała w lewo, by
nie musieć patrzyć w oczy ojca i jednocześnie nie spalić się ze wstydu. Geralt
westchnął cicho i uniósł tylko jedną brew. Dusiło go w gardle, gdy widział
posiniaczone i poranione ciało córki, lecz wiedział, że musi uodpornić się na
ból i szkolić swoje zdolności.
- I ty mówisz, że nie musisz ćwiczyć, tak?
- No bo, jestem już trochę zmęczona – powiedziała,
przecierając oko, jednocześnie patrząc drugim na reakcje wiedźmina. Udawała.
Chciała teraz pobyć z nim. Tylko z nim. Tak dawno go nie widziała, a szczerze,
miała dosyć wykładów o magii, które wbijała jej do głowy Yennefer. Brakowało
jej luźnego, jeśli można to tak ująć, bowiem lekcje zręcznościowe z Geraltem,
wcale nie były sielanką, biegania po drewnianych słupkach obok przepaści,
unikania zadających ból, skrzydeł złowrogiego wiatraka czy po prostu ćwiczeń
wydolnościowych. Jedno było pewne. Nawet siniaki i rany były lepsze niż lekcje
magii z Yennefer.
- Tak? To trzeba cię trochę rozbudzić – odpowiedział i
uśmiechnął się podejrzanie, wprawiając Pat w zdziwienie. – Chodź tu! – zawołał
i zaczął biec za dziewczynką, która w porę zorientowała się co chce zrobić jej
ojciec i odskoczyła w idealnym momencie.
- Nigdy mnie nie złapiesz! Jesteś zbyt wolny! – krzyczała
uradowana białowłosa, biegnąc najszybciej jak potrafiła. Geralt z uśmiechem
gonił tego małego brzdąca, zgrabnie omijając leżące kamienie czy wystające,
większe, kępy traw. – Ślimak!
- Uważaj na rusztowaniach – spojrzał na dziewczynkę, która
zręcznie wchodziła po drabinie i znikła za murami. Gwynbleidd nie musiał wkładać
większej pracy, by dogonić małą.
- Kto pierwszy na dole, po drugiej stronie! – wrzasnęła Pat
i z radością zeskoczyła zgrabnie z kamiennego murku na drewnianą płachtę. -Stąd
już połowa drogi do mety - pomyślała i
odgarnęła opadające jej na twarzyczkę, białe kosmyki. – Będę pierwsza na dole! – przyspieszyła
kroku.
- Chyba jak spadniesz – zaśmiał się Geralt doganiając młodą
wiedźminkę. Oboje biegli obok siebie i zręcznie zeskakiwali na niższe poziomy
rusztowań, które służyły głównie do ćwiczenia poruszania się w trudniejszych
warunkach, wymagających więcej skoków, podciągnięć i ogólnie siły. Kiedy byli
już prawie na mecie, Biały Wilk w ostatniej chwili wyprzedził córkę, zapewniając sobie
zwycięstwo.
- Halo. Chyba nie sądzisz, że tak po prostu ze mną wygrałeś.
Chyba wiadome, że dawałam ci fory – Pat wygięła usta w udawane oburzenie i
założyła ręce, wpatrując się jednocześnie w bok.
- Fory? – Geralt udał zdziwionego. – Ja ci dam fory –
zaśmiał się, chwycił córkę i zaczął tarmosić jej białe włosy. Dziewczynka
próbowała uwolnić się z objęć ojca, lecz niezbyt jej to wychodziło. W
rezultacie oboje stracili równowagę i upadli na ziemię, śmiejąc się
jednocześnie. Obojgu tego brakowało.
Leżeli razem, nadal chichocząc i wpatrując się w białe chmury, które leniwie
sunęły po niebieskim morzu. Doszukiwali się w śnieżnobiałych kłębach
różnorodnych kształtów i znaków, uśmiechając się i uderzając nawzajem w ramię.
W takich momentach Pat zapominała o wszystkich manierach, jakich nauczyła ją
Yennefer. A każde nietaktowne na jej lekcjach, kończyło się tym surowym
wzrokiem fiołkowych, tajemniczych oczu, co budziły strach i niepewność nawet u
Białego Wilka czy Vesemira. Geralt natomiast zapominał o widoku krwi, odoru trupów i
potworów, które widział prawie codziennie. Z tym małym brzdącem wszystko
zapadało w niepamięć. Nie musiał wyczulać swych zmysłów, nie musiał idealnie
dobierać słów, by wypowiadać się w miarę ładnie i sensownie. Oboje byli wolni.
***
- Nad czym tak myślisz? – Pat usiadła na drewnianym
tarasiku, obok ojca i uśmiechnęła się szczerze.
- Przypominam sobie stare czasy – wygiął usta delikatnie, po
czym cicho westchnął. – Pamiętasz, jak wywróciliśmy się w tamtym miejscu i leżeliśmy chyba z trzy
godziny, nieustannie się śmiejąc i obserwując chmury?
- A potem Yen przyszła do nas, zaczęła krzyczeć i groźnie
wymachiwać rękoma, po czym sama się przyłączyła i leżeliśmy tam kolejne dwie
godziny? – zaśmiała się dziewczyna. – Tak pamiętam.
- Brakuje mi tego. Wiesz, takiego beztroskiego biegania –
spojrzał smutnymi oczami na córkę, po czym przełknął cicho ślinę. Otworzył się
za mocno.
- Hej, przecież wiesz, że przy mnie możesz mówić wszystko to
co czujesz – Pat ponownie uśmiechnęła się i złapała ojca za masywną dłoń. –
Brakowało mi cię – dodała i położyła głowę na jego ramieniu. Geralt milczał,
jedynie ściskając rękę córki. Wciąż nie mógł przyzwyczaić się do jej błękitnych
źrenic, które zabarwiły się po tych całych wydarzeniach u Nahme.
- Ścigamy się? Tak jak wtedy, po rusztowaniach, na drugą
stronę.
- Ślimak! – białowłosa krzyknęła wesoło i zeskoczyła z
drewnianego tarasiku.
- Szybki ślimak – Geralt skoczył trochę później, by dać
dziewczynie szansę na zwycięstwo. Zresztą, chciał popatrzeć jak radzi sobie
pokonując przeszkody. Ostatni raz na tym rusztowaniu widział ją, gdy miała
osiemnaście lat. Kobieta zgrabnie pokonała drabinę, stąpając może, tylko na dwa
szczeble i znalazła się u góry. Tam stanęła na chwilę i spojrzała na
doganiającego ją Geralta.
- Szybciej, szybciej! – ponownie krzyknęła i z uśmiechem
pognała dalej, omijając wystające deski lub dziury w tarasikach. Gwynbleidd
również pokonał drabinę i ruszył za córką. W ostatnim momencie, włosy Pat, zasłoniły
jej widoczność, a zbyt dobry humor sprawił, że nie uważała zbytnio. Upadła
potykając się o wystającą kępkę trawy. Geralt sam zapomniał co robi się w
takich momentach i wywrócił się przez córkę, upadając twardo na plecy. Oboje
zamiast wydawać z siebie odgłosy bólu, śmiali się ledwo łapiąc powietrze.
Wkrótce zauważyli idącą w ich kierunku Yennefer, jak zwykle ubraną w czerń i
biel. Jej wyraz twarzy nie zwiastował
niczego dobrego.
- Pat, wstań proszę – powiedziała sucho i spojrzała z lekką
złością na Geralta, który usiadł. – Dziecko, jak ty wyglądasz? Zaraz jedziemy, a cała jesteś w kurzu.
- Będziemy jechać to i tak się ubrudzę– westchnęła Pat, po
czym wstała i zaczęła strzepywać swoją czarną kurtkę, którą nosiła zawsze, gdy
wyjeżdżała w jakiejś ważniejszej i uroczystej sprawie. – Więc – ucichła jednak,
gdy spotkała się z groźnymi fiołkowymi oczami. Zwiesiła głowę.
- Do zamku, ale już. Idź po Vesemira. Jesteś
nieodpowiedzialna – powiedziała unosząc lekko głowę do góry i przymrużyła oczy
patrząc na Geralta. – Tak samo jak twój ojciec.
- Yen, daj spokój. Pat potrzebuje trochę rozrywki w tej
całej bieganinie – Gwynbleidd wstał i strzepał kurz z białej koszuli.
- Nie teraz. Nie, gdy nie wiemy co się dzieje, Gerat –
spojrzała na niego jakoś inaczej. Milej. – Zabieram ją dzisiaj wraz z Vesemirem
do Vengerbergu – dodała i obróciła się na pięcie nie czekając na żadną odpowiedź.
Nie miała na co czekać, bowiem mężczyzna zwiesił tylko wzrok. – Nie mam pojęcia
kiedy wrócimy – odeszła. Po chwili Geralt usłyszał czyjeś kroki. Pat. Podbiegła
do niego i rzuciła mu się na szyję. Trwali w długim uścisku, który przerwała
zniecierpliwiona czarodziejka.
- Żegnaj – dziewczyna uśmiechnęła się i odbiegła. Nie
poczekała na jakiekolwiek słowa ze trony ojca.
Odpowiedzią były jego radosne oczy. Wiedźmin długo jeszcze stał w miejscu i
wpatrywał się w odjeżdżającą, na koniach, trójkę. Gdy znikli z widoku,
postanowił udać się do zamku. Szedł już pewniej i z uśmiechem. Wiatr kołysał
jego białymi włosami, które niezbyt estetycznie związane były w kitkę, a słońce
oświecało jego zadowoloną twarz. Kiedy
wszedł do kamiennego zamczyska, usłyszał tylko krzyk Eskela.
- Zdenerwowany Eskel, tego jeszcze nie widziałem – zaśmiał
się pod nosem i udał się w stronę wrzasków. Okazało się, że Mike tak zamachnął
się, chcąc uderzyć małą kukłę, że sam poleciał wraz z ostrzem i złamał obiekt
ćwiczeń.
- Ty jebany idioto. Jak można złamać kukłę. Kurwa mać.
Vesemir cię zabije! – Eskel krzyczał łapiąc się za głowę. – O Geralt. Błagam
weź go już.
- Dobrze, dobrze. Możesz iść – zaśmiał się głośno i uderzył
przyjaciela w ramię. Ten uśmiechnął się szczerze i wyszedł. – To co, widzę, że
czas zacząć cię faszerować eliksirami, bo twój organizm jest zbyt słaby.
- Jakimi eliksirami? – Mike spoważniał nagle i wstał z
połamanej kukły.
- Poprawią twoją kondycję, siłę i takie tam. Chodź za mną –
Geralt wykonał gest ręką, a Shinoda bez większego marudzenia ruszył za nim.
***
- Norman, czy możesz mnie oświecić i powiedzieć czemu
Shinody tak długo nie ma? – Dave nerwowo krążył w kółko po mrocznym pokoju,
bawiąc się palcami. Bordowe ściany i czarne płytki sprawiały, że pomieszczenie
było tak ciemne, że nawet lampa z
kryształkami, nie poradziła sobie ze znacznym rozjaśnieniem okolicy.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? – wysoki mężczyzna chwycił
szklankę z napojem i wziął łyk, nie zwracając uwagi na Farrella, któremu
spieszno było poznać całą prawdę. Basista tylko skinął głową i usiadł
naprzeciwko Normana. - Dałem go pod
opiekę pewnemu wiedźminowi – uśmiechnął się dziwnie i ponownie chwycił za
szklankę, wypijając połowę zawartości. Dave wyraźnie spoważniał i momentalnie
przestał stukać palcami o ciemne, dębowe biurko. Jego oczy zrobiły się
nienaturalnie wielkie, a usta lekko się otworzyły i zostały w takiej pozycji
przez dłuższy czas.
- Słucham? – powiedział niepewnie, biorąc więcej powietrza,
niż zwykle. Norman nie odpowiedział.
Siedział wygodnie na skórzanym fotelu i zaczął odpalać papierosa, za pomocą
małej, srebrnej zapalniczki. – Słucham? – powtórzył głośniej i odważniej.
- No to co słyszałeś. Dałem go pod opiekę wiedźminowi. Ma go
ćwiczyć, by później ten gówniarz
potrafił się obronić przed profesjonalistami – Norman odpowiedział lekko mrużąc oczy i
delektując się dymem, który otulał jego twarz.
- Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że żartujesz sobie ze
mnie, ale – przerwał i zaczął z nerwów gryźć paznokcie. – Wiedźmin? – pomyślał
i krążył wzrokiem od lewa do prawa. Wszystko stało się takie skomplikowane i
coraz bardziej niebezpieczne. – Ja już
pójdę do domu, sobie wszystko przemyśleć – wstał, odwrócił się na pięcie i
odszedł, zostawiając Normana bawiącego się papierosem. Kiedy dotarł do domu,
odetchnął z ulgą i położył się na kanapie. Myśl, że Alex jest u Brada i nie
widzi Farrella w takim stanie, w jakimś stopniu go pocieszała. Leżał tak,
wpatrując się w szary sufit i stukając palcami o swój brzuch, wciąż myśląc o
zawodzie Mike’a, jak i o tym, że szkoli go ponoć jakiś wiedźmin. – Wiedźmin –
wyszeptał pod nosem, po czym przewrócił się na bok, jednocześnie mrużąc oczy. –
Przecież to tylko jakieś bajki – nie wiedząc już co ma myśleć oraz robić, wstał
gwałtownie i z uśmiechem podszedł do barku i otworzył go, ukazując jego
zawartość. Wyciągnął dużą butle wina i wygiął usta w paskudny uśmiech. –
Dzisiaj liczymy się tylko my, koleżanko.
***
W czwórkę usiedli przy dużym, drewnianym stole, na którym
stały kufle i różnego rodzaju trunki. Geralt usiadł obok Mike’a oraz naprzeciwko
Eskela. Lambert, zupełnie uzdrowiony przez Yennefer, usadowił się natomiast na wprost Shinody.
Muzyk nadal czuł się niepewnie wśród trzech, potężnych i groźnie wyglądających
wiedźminów, lecz próbował wmówić sobie, że wszystko jest w porządku.
- No, to kto polewa? – mężczyzna z okropną blizną, biegnącą
przez połowę twarzy, zapytał i wpatrywał się z uśmiechem w towarzystwo.
- Mike, czyń honory – Geralt wykrzywił usta w szczery uśmiech
i wskazał na ogromną butlę ozdobioną najróżniejszymi malowidłami. Shinoda
otworzył szerzej oczy i cicho przełknął ślinę. Widział siebie upuszczającego
wielki przedmiot i śmiejących się z niego lub wściekłych wiedźminów.
- Geralt, ty poważnie? Przecież on to stłucze, nie podnosząc
nawet butli do góry – Lambert uśmiechnął się ironicznie i uniósł jedną brew do
góry. Wyglądał teraz, jak to określił Mike, jak ,,typowy skurwysyn’’. Shinoda
tylko zmarszczył czoło, jednocześnie czując ulgę, że ktoś uniemożliwi mu
rozlewanie trunku. – Zresztą, po trzech łykach Mordowni będzie rzygał dalej niż
widzi.
- Zobaczymy – Spike wyprostował się, dumnie prezentując
klatkę piersiową i zmrużył oczy, wpatrując się w wiedźmina, przez którego twarz
biegły trzy blizny. Miał on wiele szczęścia, bowiem, gdyby nie zamknął oka we
właściwym momencie, prawdopodobnie byłby ślepy. Cholerne gryfy.
- I co się prężysz suchoklatesie?
- Dobra, dobra. Ja poleję – Eskel śmiejąc się, chwycił
butlę, nalewając następnie płyn do kufla każdego znajdującego się tu mężczyzny.
– No to zaczynamy.
*Parę godzin później*
- I ja mu wtedy na to – Geralt przerwał, wziął głęboki oddech,
po czym zwiesił wzrok w dół i skrzywił się lekko. – Chorela, zapomniałem –
złapał się za głowę i wziął kolejny łyk napoju, znajdującego się w kuflu.
- Geralt, opowieść ta, doprawdy wzruszająca –Lambert przerwał i skinął głową. – I z morałem – dodał
po chwili, machając palcem.
- Ciekawe jakim? – wtrącił się Eskel i spojrzał niezbyt
przytomnym wzrokiem na przyjaciela.
- Nie wiem, może –
zamyślił się i popatrzył na lekko nieobecnego Shinodę, który zwymiotował już
ponad trzy razy. – Nie chlej tyle
pacanie, bo porzygasz ubranie – wskazał ręką na Mike’a.
- Cholera Lambert, nie wiedziałem, że z ciebie taki poeta –
Geralt odchylił niezbyt mocno głowę do góry i wysunął dolną wargę dalej niż
przednią, by udać podziw.
- Widzisz? – przerwał i przesunął ciało tak, by wszyscy
patrzyli na jego lewy profil. – Zawsze byłem stworzony do wielkich rzeczy.
- Ja też mogę opowiedzieć ci jakąś moją fraszkę – białowłosy
uśmiechnął się głupio i zmarszczył czoło. – Chcesz posłuchać?
- Dajesz.
- Lambert, Lambert. Ty chuju.
- Całkiem, całkiem – wszyscy parsknęli ze śmiechu. Wszyscy
prócz Mike’a, który wciąż próbował trzymać się na krześle i nie zwymiotować na
wszystkich dookoła. Wszystko wokół wirowało, rozmazywało się. Przed nim zamiast
jednego wiedźmina, pojawiło się trzech. Spirale, paski, szum przed oczami.
- Khurwa, Eskel, idź po zagrychę – Lambert pogłaskał się po
brzuchu, po czym uderzył przyjaciela w ramię. Ten skulił się lekko i spojrzał
na kolegę smutnymi oczami.
- Czy ty musisz używać na mnie agresji? – zwiesił wzrok i
pociągnął nosem, udając, że płaczę.
- Przepraszam przyjacielu, przepraszam – przytulili się
wzajemnie. – A teraz idź po jedzenie.
- Ale gdzie? – wiedźmin z blizną biegnącą przez połowę
twarzy popatrzył się na wszystkich ze zdziwieniem.
- No do kuchnini, idioto – Geralt zaśmiał się i ponownie
zamoczył usta w Mordowni. Jego umysł nie działał teraz zbyt poprawnie, ale
wiedział, że kocha tych dwóch, jak braci. O chwiejącym się Mike’u, chwilowo
zapomniał. Chwilowo, bowiem nieoczekiwanie, Shinoda zwymiotował na siedzącego naprzeciwko
Lamberta.
- O kurwa, chłopie, ty to masz wyrzut – Eskel pokiwał głową
i wskazał na brudnego i niezadowolonego przyjaciela. Lambert wstał gwałtownie i
zrobił minę oburzonego, lecz wcale się tak nie czuł. To wszystko bawiło go w
cholerę i postanowił w związku z tym ulepszyć tę ‘’imprezę’’.
- Zaraz wracam – wiedźmin rzucił krótko i chwiejnym krokiem
poszedł do góry. Przewracając się w międzyczasie, przez porozrzucane butelki,
postanowił, że resztę drogi uda się na czworaka.
- Eskel, miałeś iść po zagrychę – Geralt spoważniał na chwilę,
próbując garnąć śmiech. – I od razu przynieś jakąś szmatę. Trzeba posprzątać to
dzieło suchoklatesa – Shinoda tylko podniósł głowę, po czym spadł z krzesła.
Nikt nie zareagował, bowiem każdy wiedział, że było to spowodowane zbyt dużą
ilością alkoholu we krwi.
- Ale do kuchni to w tamtą, tą? – Eskel wstał, oparł się
obiema rękoma na drewnianych stole i ruszył chwiejnym krokiem przed siebie.
- Cholera zostaliśmy tylko my – odwrócił głowę w stronę
Shinody. – Wybacz, nie wiedziałem, że śpisz – wyszeptał i chwycił, wiszącą na
krześle, czarną koszulę. – To dobranoc – położył ubranie na leżącym muzyku i
uśmiechnął się pod nosem.
- Idę już, idę! – nagły krzyk przerwał białowłosemu
bezsensowne wpatrywanie się w kufel. Przed jego oczami ukazała się cudowna Yennefer,
ubrana w czarną sukienkę, wydawała się jeszcze piękniejsza niż zwykle.
- Yen – uśmiechnął się głupio i zrobił kocie oczy.
- Słucham? – Lambert ubrany w ciuchy czarodziejki zrobił
wielkie oczy i otworzył szerzej usta.
- Wybacz, zmyliła mnie ta twoja talia osy – zaśmiał się i
machnął ręką, zrzucając wielką butlę ze stołu. – Zaraza, ta była ostatnia –
westchnął głośno i skrzywił usta.
- Ej, a gdzie Eskel?
- Miał iść po zagryzkę. Jakoś ucichł – przerwał i spojrzał
na Lamberta. W tej kiecce wyglądał nawet całkiem, całkiem. – A co jeśli mu się coś
stało?
- To zadanie dla Yennefer z Verber, Vergu, Veruru, noo.
- Vengerbergu – Geralt wstał i wraz z towarzyszącą mu
kobietą, a raczej mężczyzną , a następnie udał się w poszukiwaniu Eskela, który
nagle zniknął. Ziemia ruszała mu się pod
nogami, a twarz Lamberta stawała się coraz bardziej niewyraźna. Wszędzie robiło
się nagle ciemniej, a białowłosy zaczął zupełnie nie rozumieć tego co się wokół
niego dzieje. Obraz rozmył się tak, że ledwie widział sylwetkę towarzysza.
Zupełna ciemność.
Witajcie Kochani!
Przybywam z kolejnym rozdziałem, do którego szczerze mówiąc, mam mieszane uczucia. ;-;
Mam nadzieję, że nie zabijecie mnie za brak LP tak bardzo. xD <3
No nic. Mam nadzieję, że chociaż trochę się Wam ten rozdział spodobał.
Do zobaczenia wataho. <3
Bywajcie!
*rozdział inspirowany nieco grą*